Pieczara Ogara

Welcome to DEADWISH!!


#1 2010-12-29 00:25:32

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

ARC I - Początek

- Szansy! Potrzebujemy szansy o Panie!
Tupot stóp.
- Szansy! Może dobiegnijmy do tych drzwi?!
Tupot... stóp...
- Szansy! Pragniemy być wolni! Nie rozumiecie?!
Tupot... stopy...
- Stwórco! Szansy! Kal! Kal!
Tupot... Zbyt cichy by określić, czy nie jest „ochłapem” dla żałobnego echa...

Gwiazdy migotały nad jego głową. Poczuł romantyczne uniesienie, nagły przypływ błogości kiedy pasma trawiastego podłoża poczęły falować pod napływem wiatru. Było tak wilgotno, chłodno, energicznie... Był już prawie na swoim miejscu, dochodził pod górę... Aż wreszcie...
Drewniane pudełko opadło na ziemię.
- Creed? –zagadnął szorstki ton.
- Istotnie... – odpowiedział szorstki ton. Był to koniec formalności – czas przejścia do konkretów.
Uczony Syrius Creed, nazywany „istotą ostatniej szansy”, ponaglił kilku brudnych mężczyzn aby rozbili obóz. Znajdowali się nieopodal wyniszczonej zębem czasu, stodoły. Posiadała ona dwoje ogromnych, wykonanych z drewna, wrót a także jedno wyjście na poddasze. Konstrukcja bynajmniej niezbyt zaskakująca, a i kunsztem wbijająca się w rynsztok.
Pomagierzy uwijali się sprawnie, nie było potrzeby na to, by powielać te same słowa w tak krótkich odstępach czasu. Brzydziła go taka pospolita, ludzka maniera. Brakowało mu logiki, którą doceniał we wszystkim czego doświadczał. Co jednak jeśli dochodził do czegoś, co nie dało się jednoznacznie określić? Pozostawiał to wygodnemu, jak nazywał, osądowi Boga... Jedynego władcy Syrionu - króla Lionela.
Obrócił w palcach kilkakrotnie małą figurkę Boga, wlaną w okrąg, która spoczywała na jego szyi, przywieszona za pomocą srebrnego łańcuszka. Wolał się  nigdy z tym nie rozstawać. Była to kolejna część pokrętnej logiki. Swoistego rytuału zrozumienia  "jeśli nie drogą nauki, to dzięki Stwórcy, nie było dróg pośrednich". Z takim właśnie tokiem poznania, był skłonny działać.
Wokół drewnianego przybytku zbierała się tłuszcza. Wiedzieli, że za kilka chwil rozpocznie się „egzorcyzm”. Tak nazywano pospolite ruszenia przeciw rdzennym mieszkańcom krainy zwanej Vilandią. Creedowi to nie przeszkadzało, całkowicie skupiony był na rozstawianiu woskowych figurek na rozłożonej palecie. Plansza nie posiadała ozdób, tak samo figury były  pozbawione „osobowości” - wszystko anonimowe, umowne.
Syrius „dobył” długiej, srebrnej linijki po czym zaczął kreślić krzywe... Podczas całego procesu, ani razu nie zadrgała żadna z jego dłoni. W końcu, umiejętnie umieściwszy ostatnią z „kresek”, począł podkładać karty, nominałem w dół, pod rozłożone figury. Był gotów.
- Wszystko zostało wykonanie sir! – wrzasnął tęższy z mężczyzn wykrzywiając świńską wargę w sposób zradzający trzy dodatkowe podbródki na jego szpetnej gębie.
Niebo zapełniły ciemne chmury...
Uśmiech, światła gasną, kurtyna, pierwszy aplauz... Rozpoczął spektakl...
- Zameldowałem, iż obóz jest zdatny do zasiedlenia sir, a co się tyczy zasadzki, jesteśmy w pełnej gotowości... – wygłosił ponownie wcześniej napomniany, paskudny obiekt. Napotkał ciszę, a zarazem ostateczną lekcję jaką udzieliło życie... Jedna z kart opuściła planszę...  Figura stoczyła się z pola...

„Zdrada to cios, którego nie oczekujesz...”

Świńska-morda padł jak długi. Nikt prócz Creeda nie odnotował tej zmiany. Tłuszcza nie wytrzymała, w  ruch poszły zapalone łuczywa, które ciskano w kierunku drewnianej konstrukcji. Chęć mordu była tak nieokiełznana.
- Szlag trafił tych nieludzi, nie Panie Creed?  - zawtórował ktoś zza pleców uczonego. Ten zaś wyciągnął drugą kartę.
- Nie, wcale nie... – odpowiedział głucho szorstkim tonem.
- Co też Pan plecie, przecież to widać jak na...

„Polemika jest odwagą, zdradą lub tchórzostwem.”

Dwie ofiary były już godne odnotowania. Ktoś szarpnął, ktoś wytrzeszczył oczy, ktoś zagadnął pytając głupkowato „co się dzieje”. Tłuszcza zawyła...
Ze stodoły wytrysnęła szkarłatna maź, która wsiąkała we wszystko czego mogła dotknąć. Najbliżsi całego zdarzenia poczuli na własnej skórze, co znaczy palenie żywcem. Zewsząd rozbrzmiewały trupie odgłosy. Posępne żniwa zaczęto zbierać. Tłum urósł pierzchając w popłochu.

„Nie powinniśmy ufać sobie wzajemnie. To nasza jedyna obrona przed zdradą.”

Coś wystrzeliło... Odgłosy cięciw, rozbłysków, wypowiadanych inkantacji... Pełno humanoidalnych person otaczających prowizoryczny obóz...  A potem... Creed machnął dłonią... Plansza znów była czysta...
- Jeden z naszych stracił nogę, dalszy oddział został wybity co do jednego... Na kogo polowałeś tym razem? Co to były za podchody śmieciu?
Jak się później okazało, cała połać została otoczona przez elfie bojówki, które zgodnie z ustaleniami, miały za zadanie w sposób całkowicie bezszelestny, obrać za cel zwabionych tanim widowiskiem, ludzi. Nie wszystko jedna poszło według tak prostego założenia.
- Pytałem... Dlaczego w lasach na około terenów „łowieckich” porozstawiane były sidła? Nie taka była umowa człowieku... – mówca wyraźnie się spinał. Tylko kilka chwil dzieliło ich od rękoczynów.
- To tylko zysk... – odparł uczony wzruszając ramionami. Twarz ukryta pod maską zespoliła swój wyraz z przedmiotem.  Creed poczuł jak łapska zaciskają się na jego przegubie.
- Nie jesteśmy chędożonymi zabawkami człowieku!
Creed zamilkł. Kątem oka dostrzegł cień... Posłyszał dźwięk... Słowo powtarzane z obłąkanym upojeniem... 

Szansa...
Elficki oddział również począł zauważać pewne anomalie wokół nich.
Szansa...
Ci słabsi emocjonalnie rozpoczęli bieg w kierunku jedynej sensownej kryjówki – wypełnionej trującą cieczą, szopy.
Szansa...
Rozpoczęły się głośne wrzaski. Pojedynczy osobnicy poczęli padać w agonii. Wszyscy zaczęli pokrzykiwać wojownicze, idealistyczne hasła, które głuchły w trakcie „gardłowych cięć”.
Szansa...
Dla tych którzy pomyśleli by ukryć się wśród drzew... Przewidziana została „nagroda pocieszenia”... Jednej chwili wszyscy poczuli jak tracą grunt pod nogami... Pod tym, czego tak naprawdę właśnie się pozbyli...
Szansa... Krzyk wypowiadający czyjeś imię... Ostani z konających... I wszystko ustało...

Creed przymknął powieki kiedy opadał na ziemię, zwolniony z uścisku oponenta. Ktoś stał nad nim. Rozbiegane, zielone oczy szaleńca. Zabarwione świeżą krwią ubranie...
- Znalazłeś mnie... – odparł zrezygnowany suchy ton.
Szalony morderca skwitował to wyszukanym uśmieszkiem.

„Milczenie to przyjaciel, który nigdy nie zdradza.”


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

#2 2010-12-29 01:51:52

 Egor

Gejm-majster

Skąd: Barlinek
Zarejestrowany: 2010-11-30
Postać: Fernando Trooper
GG: 3536961

Re: ARC I - Początek

Wpadł na jego trop niedaleko Shecsville, zupełnie przypadkiem podsłuchując rozmowę dwóch mądrali w miejscowej karczmie. Zmotywowało go to, gdyż, jak się szybko przekonał, Syrius Creed potrafił zapaść się pod ziemię, jeśli tylko tego chciał. Przespał wieczór, ruszył zanim zaczęło świtać. W końcu Creed nie raz, nawet tego nieświadomy, wręcz wymcknął się spod jego ostrza. Choć nie, "ostrze" to źle powiedziane. Przecież tym razem chodzi tu tylko o drobną eksortę. Bez wiedzy i zgody eskortowanego, ale to przecież szczegół. Normalnie odrzuciłby taką ofertę, kto jak kto, ale Fern szanował się i swój miecz, nie lubił jak ten bezczynnie spoczywał w pochwie, a tym razem nie mógł liczyć na więcej, niż mała argumentacja w postaci odciętego palca. Mimo to zdecydował się. Może ze względu na pobudzającą do działania, orzeźwiającą, lipcową pogodę, może dlatego, że ostatnio był leserem bardziej niż zwykle i kości już mu zastygły. Śmiał jednak podejrzewać, że główną rolę w negocjacjach odegrała wizja sowitego wynagrodzenia. Taak, Creed musiał być kimś. Za zwykłe śmieci nikt nie daje tyle pieniędzy. Do tego za żywe. Ale to nic, nawet najważniejsi stają się potulni po uprzednim ulaniu z nich pewnej ilości krwi, jakiej ilości, to już kwestia umowna.
- Hej, panoczku drogi, zjedź no ze szlaku! – krzyknął ktoś z tyłu. Fern obrócił się skwaszony, nie lubił, kiedy mu przerywano. Nie ważne czy rozmowę, myślenie, czy chędożenie. Zasada to zasada. Kierowca woźnicy miał jednak jego zasady głęboko gdzieś, machając ponaglająco dłonią. Ach, gdyby go tak ukrócić o tą łapę, pomyślał najemnik. Ale nie, spieszył się, a dziadyga w sumie niczemu nie zawinił. Nie omieszkał jednak zaprezentować co sądzi o jego prośbie, spluwając soczyście na ziemię. Następnie chwycił mocniej wodze i uderzając ostrogami w boki klaczy, przeszedł ze stępu od razu do galopu.

Udało mu się dotrzeć na wieczór, niebo było bardziej gwiaździste niż zazwyczaj. Creeda nie musiał długo szukać, gdyż ten organizował demonstrację na którą zwaliła się cała okolica. Postanowił wmieszać się w tłum, zarzucił kaptur i utrzymując bezpieczną odległość, czekał. Chciał poczekać do końca, poczekać, aż Creed zostanie sam i wtedy wziąć go z zaskoczenia. Kto wie, może będzie chciał po dobroci? Oby nie.

Jako jedyny dostrzegł cienie i sylwetki skryte w mroku, wylewające się znikąd dookoła obozu. Po sposobie poruszania, a raczej sunięcia w mroku, Fern od razu rozpoznał kto to taki. A potem cichy świst lotki, niemal nie do usłyszenia przez zgiełk panujący w okolicy. Facet stojący obok Creeda, ten z brzydkim, czerwonym jak burak ryjem, zwalił się na ziemię. Czy to strzała wymierzona w Creeda? Nie, niemożliwe. Elf nigdy nie spudłowałby do statycznego celu. A więc wszystko jasne…

Drugi świst, drugi trup.

- Pieprzony dwulicowiec – wyrechotał i paradoksalnie spojrzał w jego kierunku z większym uznaniem. Szybko jednak się opamiętał, chwycił rękojeść i zrobił pierwszy krok. I właśnie wtedy eksplozja zdmuchnęła go na ziemię. Wyrżnął zębami w glebę, szybko wypluł piasek z buzi. Nad głową zaświszczały lotki strzał, ludzie zaczęli padać na ziemię. Obrócił się na plecy i zastygł. Grot strzały wbił się w ziemię cal od jego prawego ucha.
- Masz babo placek – westchnął i zerwał się na nogi. W mgnieniu oka dobył sztyletu, rzucił i trafił prosto między oczy elfowi, który mierząc w niego zaczynał napinać cięciwę. Świst żelaza za plecami. Za wolno. Bez problemu uchylił się i przebiegając w skłonie pod zamachem ciął napastnika głęboko w udo następnym sztyletem. Ten zaskowyczał, padł na kolana. Nie oglądał się, musiał dostać się do Creeda i dopilnować, aby nic mu się nie stało. Świst, uskok, strzała zmierzwiła mu włosy. Nie miał nawet czasu przemyśleć kwestii odejścia na emeryturę, gdyż podbiegli następni. Trzech. Starali się go okrążyć, zaatakować z trzech stron. Pewnie udałoby im się, gdyby nie atakowali Ferna Troopera. Rzutem wbił ostrze sztyletu w but jednego, pozostali dwaj runęli na niego w tym samym momencie. Dobył miecza i miast unikać, wyskoczył w kierunku tego po lewej. Sparował szerokie cięcie oszczędnym ruchem i nim elf zdążył odbić miał już poderżnięte gardło. Ostatni, widząc to, zwolnił. To wystarczyło, Fern doskoczył i pchnięciem wbił ostrze miecza w pierś spiczastouchego. Przekręcił, wyciągnął, obryzgał się przy tym krwią. Rozejrzał się. Wcześniej tego nie zauważył, ale dookoła rozpętało się prawdziwe piekło. Elfy, wcześniej tak bojowo nastawione, zaczęły uciekać w popłochu przed alchemicznymi sztuczkami, mimo to zdążyli wcześniej wybić wszystkich zebranych ludzi. Spostrzegł elfa, który próbował udusić Creeda. Dzieliło ich czterech wojaków, więc bez zastanowienia ruszył ku nim. Co kilka kroków zostawiał za sobą trupa, a nim jeden elf zdążał upaść na ziemię, Fern ciął następnego. Minęła dosłownie chwila nim znalazł się za plecami napastującego Creeda elfa. Wbił mu sztylet w kark, po samą rękojeść. Elf osunął się na ziemię, po chwili osunął się i Creed, z zamkniętymi oczami. Fernowi ślina stanęła w gardle. Nie żyje? Nie, żyje. Patrzy się. Patrzy się na mnie dziwnie, zupełnie jakby się nie bał…
- Znalazłeś mnie – stwierdził po krótkiej chwili.

Tak, Creed, w końcu Cię znalazłem. I lepiej zaakceptuj mnie od razu, bo później będzie Ci tylko trudniej. Chciał to powiedzieć. Mimo to zdobył się tylko na chytry uśmiech.

Offline

 

#3 2010-12-29 15:52:14

 Likurg

Użytkownik

Skąd: Poznań/Włocławek
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Baronet Roger de Flor

Re: ARC I - Początek

(...)
Srebrzysto lica bestia, mknie przed siebie
Złotymi kopytami mierzwi ziemię,
Na jej grzbiecie Marvolo jedzie,
Pięknej Penelopie prezent wiezie,
Złoty pierścionek, magii pełen
Co go zły Pindor wykradł podstępnie,
By ją zhańbić w oczach królowej
(...)


  Pędzą jeźdźcy w ciemnych płaszczach, borem mknął, raz po raz przecinając gęste chaszcze w ślad za zwierzyną leśną goniąc. Spienione rumaki, chrapy szeroko otwierają, dysząc  ociężale, rżą uparcie biegnąc dalej. Gorące głowy wrzeszczą stale, pokrzykując wciąż na siebie, popędzając swoje konie. Żaden nie chce być ostatni, każdemu marzy się trofeum, rogi leśnego zwierza.

(...)
Ciało Marvola blednie powoli,
Znacząc drogę czerwieni kolorem,
Ona jeszcze nie wie,
Że kochanek ku niej już nie jedzie,
Próżno czeka niespokojna,
Próżno wygląda przez okna,
Marvolo trupem leży gdzieś w gęstwinie,
Złoty pierścionek dzierżąc w dłoni.
Morał tej historii jest jeden,
Żaden koń w swej chyżości,
Nie jest szybszy od kościstej piękności.


- Ach...jakie to piękne – Białogłowa rozpływa się w zachwycie, nad poezji brzmieniem – Znasz coś jeszcze? Proszę Cie, zadeklamuj jeszcze coś.
- Minewro moja, ma miłość ku Tobie nie zawsze czyste myśli miewa, kusicielko droga, podaruj mi swoje usta, aby ma poezja była bardziej wzniosła.
Miłosne igraszki przerywa nadjeżdżający orszak  łowczych. W padają na polanę za zwierzyny śladem, widząc młodą parę przystają.
- Kogóż to tu widzą oczy moje, cóż to za sarenka na słonecznej polanie, nie sądziłem że te lasy są zaczarowane – Ozwał się największy z jeźdźców, zbliżając konia ku parze – Może i ja taką zwierzynę z krzaków wypłoszę. – Wybuch śmiechu zakończył tę gadaninę.
- Nie sądzę bracie, marny z Ciebie łowca, marniejszy kochanek – Z szyderczym uśmiechem odparł dziewczyny kochanek. Na te szyderstwa łowczego krew zalała....

     - Puk, Puk - Pukanie do drzwi kajuty przerwało  lekturę. De Flor uniósł głowę znad książki, skinął na służącego by ten otworzył. Człowiek o mysich włosach, twarzą naznaczoną zębem czasu, wstał odstawiając buty swojego pana których czyszczenie przerwało niespodziewane pukanie. Kajuta lekko się kołysała, była wielka jak na możliwości statku i gustownie urządzona, za oknem widniała błękitna morska toń i równie błękitne niebo usiane białymi obłokami.
- Kapitan do Pana – Oznajmił sługa wprowadzając gościa. Roger wstał natychmiast z fotela zamykając książkę i z wielkopańską manierą wyciągnąwszy szeroko ramiona wpadł w ramiona kapitana, już nieco podstarzałego i siwego jegomościa jednak wciąż podstawnego i zdradzającego wielką sprawność ciała jak i umysłu.
- Mój dobroczyńca! Jakże to wspaniale że mnie Pan tak wcześnie odwiedza. Muszę przyznać, że wczorajsza partyjka wista była mistrzostwem z Pan strony, przegrałem całkiem spory majątek. – Arystokrata mówił z lekkością, miłym dla ucha tonem jednak nie pozbawionym pewnego dystansu, jaki to dzielił arystokratę od zwykłego kapitana.
- Chciałem tylko zawiadomić Pana, że już dopływamy do Khair, niedługo będziemy cumować w porcie. – rzucił mężczyzna trochę zdezorientowany tymi dworskimi czułościami do których to zwykły żołnierz nie jest nawykły.
- To wspaniała wiadomość Panie Kapitanie. Nie żeby nie podobał mi się rejs ani pański statek – zachichotał kurtuazyjnie rozglądając się po pomieszczeniu – Jeszcze raz szczerze z całego serca dziękuję, że użyczył mi Pan swojej kajuty – Złapał dłoń kapitana i energicznie nią potrząsnął – Spędziłem tu wspaniałe chwile, rejs po morzu, szum fal, odgłosy statku i ten zapach, ach, wszystko jest takie romantyczne, nieprawdaż ? Ale sam Pan rozumie, nie nawykłem do spędzania tyle czasu na morzu, zresztą ta wilgoć, niszczy moje bagaże – wskazał na stosy kufrów poupychanych w różnych kątach kajuty.
- Ma Pan bardzo dużo tobołów jak na kogoś kto chce przemierzyć te nieznane krainę.
- Mój drogi kapitanie, nawet wśród barbarzyńców nie możemy zapominać o nasze cywilizacji i dobrych manierach, aby przykładem cywilizować tych dzikusów – Odparł z uśmiechem jednak posyłają karcące spojrzenie mężczyźnie jakim się traktuje dziecko które ukradło cukierki z kuchni. – Dość już tego gadania, nie mogę stracić takiego widoku. Na pokład kapitanie, na pokład! – Zakrzyknął wesoło wskazując dłonią drogę swojemu gospodarzowi. Chwycił swoje nakrycie głowy oraz laskę i ruszył za kapitanem.
- Paspartie , przygotuj nasze bagaże – Rzucił na wychodnym do swojego sługi.
          Pokład był skąpany słońcem, morska bryza miękko gładziła twarze podróżnych którzy zebrali się aby podziwiać piękne miasto,  perłę tej krainy, które zbliżało się z każdą minutą odsłaniając przed zachłannymi oczami kolejne szczegóły swojej miejskiej anatomii. Widok był tak zapierający, iż nawet marynarze nie mogli się powstrzymać, aby nie przerwać swojej pracy i chodź na chwilę oddać się podziwianiu. Kapitan doprowadził de Flora na dziób od strony sterburty, skąd roztaczał się najlepszy widok. Twarz Rogera okryło błogie zadowolenie, może zachwycenie ciężko zgadnąć, arystokraci to mistrzowie w ukrywaniu swoich prawdziwych myśli. Stał tak z wyniosłą postawą, oparty na lasce, nieruchomo. Podziwiał, kontemplował, a może tak po prostu zwyczajnie cieszył się na myśl o nowej przygodzie, o szansie jaką dostał od losu i którą miał zamiar wykorzystać.
         W między czasie statek dobił do brzegu, a na pokładzie urósł pokaźny stos bagaży, które to z kapitańskiej kajuty wynosili marynarze pod czujnym okiem Paspartie. Wśród zgiełku załogi i hałasów codziennego życia portowego ozwał się sługa wyrywając swojego pana z błogiego zastoju:
- Panie, wszystko gotowe
- Znajdź karczmę, wynajmij pokoje i sprowadź tam bagaże. Kapitanie uniżenie dziękuję za ten rejs – skłonił się kapitanowi z dworską finezją- Życzę Panu wielu dni spokojnych rejsów. – Mówiąc to począł opuszczać pokład wraz ze sługą i całym majątkiem spoczywającym na ramionach marynarzy.  Baronet Roger de Flor opuścił statek, aby ruszyć przez port ku nowej przygodzie.

Offline

 

#4 2010-12-31 14:29:07

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

Re: ARC I - Początek

Rozmowa trwała krótko. Creed nie spodziewał się nieznajomego, ale kiedy ten się ujawnił, nie było wątpliwości, iż przybył tu w ramach grubszego interesu. Nie było szans na jakąkolwiek pomyłkę.
Uczony poprawił maskę skrywającą jego twarz.
- Zbyteczne. Ciebie Creed rozpoznałbym nawet gdybym oślepł. Zbyt długo cię szukałem... – wycedził nieznajomy. Skrywana pod kapturem, łysa czaszka poruszyła się z wyższością.
- Prowadź... – zawtórowała zdobycz.
Najemnik obrał drogę przez leśną gęstwinę. Tą samą, które w jeden wieczór poczęła zmieniać się w elficki kurhan. Trooper przeskakiwał właśnie nad mało widoczną, metalową żyłką, kiedy to idący za nim człowiek przystanął.
- W jaki sposób jesteś w stanie dostrzec wszystkie te mechanizmy?
Fern zatrzymał się. Wyglądał jakby nad czymś się wyjątkowo mocno zastanawiał. Po chwili jednak machnął tylko ostrzem, aby popędzić uczonego.  Nie miał zamiaru mówić ofierze, iż jest to miejsce, w którym pozostawił większą część swojego ekwipunku. Nie żeby była to decyzja dobrowolna. Ostrza w ferworze walki niemal same rwą się do tańca. Tej samej chwili dostrzegł kolejny rozbłysk – kolejny.
- Ciągle pytasz o to, na czym się znam, co potrafię... Nie interesuje cię twoje własne położenie? – zagadnął w końcu „porywacz” wiedząc, iż właśnie skompletował cały swój inwentarz. Był gotów do właściwej drogi.
- Biorąc pod uwagę kilka faktów... Ktoś wyznaczył za mnie pokaźną sumę pieniędzy... – uczony począł analizować sytuację, głośno wypowiadając swe myśli. – Innym słowy, kiedy mówiłeś o dużej ilości czasu,  którą poświęciłeś na odnalezienie mnie, suma musi być całkiem nie mała... Innymi słowy... Z dużym prawdopodobieństwem masz w zasięgu ręki niemałe bogactwo... A to, że jeszcze żyję, sugeruje iż potrzebujesz  mnie właśnie w takim stanie... Poza tym...
Fern nie słuchał. Podszedł tylko do rozpaplanego jegomościa, chwycił go za kołnierz i uniósł nieco do góry.
- Wypełniam zlecenie. Jesteś przedmiotem zlecenia.  Nawet jeśli masz jakąś rolę, którą ktoś chce wykorzystać to nie wszystkie mechanizmy jakimi dysponujesz będą ku temu niezbędne. Innymi słowy... – zaakcentował sarkastycznie te dwa słowa – przedmiot dostarczany, może być uszkodzony, o ile będzie w stanie wypełnić swoje zadanie. Rozumiesz?
Creed nie odpowiedział. Nie stawiał oporu, wisiał bezwładnie w uścisku najemnika.
- Widzę, że pojąłeś... Więc dodam tylko jeszcze jedno... Przedmioty z reguły nie mówią...
Celem okazał się Khair, stolica Nowego Syrionu. Miasto leżało dość niedaleko od miejsca, w którym się znajdowali. Mimo to Trooper wyraźnie chciał dany dystans przebyć konno. Creed przystał z aprobatą na ten pomysł. Najbliższą „oazą” ludzkości, w której mogli odnaleźć jakiś środek transportu, była wieś Shecsville. „Strzał w dziesiątkę...” pomyślał Syrius dając ujść chytremu grymasowi zadowolenia.
Jedna ubita uliczka, z każdej strony chałupa licha, nie licząc jednej tylko karczmy. Wszędzie panowała grobowa cisza. Nie było w tym niczego zaskakującego biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia. Fern zmarszczył czoło, zwierząt również nie udało mu się spostrzec.
Uszli kawałek dalej. Na niewielkim, zielonym wzgórzu zebrał się mały tłumek. Grały trąby... Ktoś dzwonił malutkimi, blaszanymi dzwoneczkami... Jakaś postać wydzierała się tubalnym głosem ponad wszystkich.
- Grzebią zmarłych – odparł chłodno Creed.
- Ta-aa.
Nie zatrzymywali się już więcej. Wtem jakaś postać na wzgórku wyraźnie się zachwiała, poczym sturlała się wprost pod buty najemnika obryzgując jego odzienie lepkim błotem. Uczony spojrzał na człowieka z obrzydzeniem. Czuł jednak ulgę, iż to nie on stał teraz na przedzie.
- Chopie! Trzydzieche dorżnęły sucze syny! Długouche nieczłowieki! – czknięcie. Fern skrzywił się. Poczuł wilgoć sięgającą jego stóp. Żółć i smród jaka wypłynęła w pewnym momencie od strony upitego wieśniaka przebrały miarę.
Trooper uniósł spokojnie obeszczaną nogawicę, poczym z impetem opuścił ją celując w szyję poległego.
- Trzydziestu jeden.
- Zaczynam widzieć w tobie potencjał – zauważył z satysfakcją Creed, widząc efekt działań „towarzysza”.
- Nie pozwalaj sobie...  – skwitował podziwiany.

- Żegnajmy naszych synów, bohaterskich mężów, cudnych chłopców co uroków życia nie zaznali... – charczał pastor posiłkując się co jakiś czas łykiem wina z osobistej piersiówki.
- Żegnajcie, żegnajcie..! – odpowiedział równie przypity tłum.
- Żegnajcie, ooo wielcy mężowie! Ooo wielcy... ooo żowie..! – duchowny zdając sobie sprawę, iż w polu jego widzenia tańczą drzewa, trzoda oraz snopy siana, uznał iż niezłym dopełnieniem tej farsy będzie jego występ wokalny. Wieś hulała pod naporem alkoholowej magii... Do czasu...
Jeden z parobków rzucił się ku stopom Jego Świętobliwości rycząc niczym zarzynane ciele:
- Mordercy! Tam w dole! Oprawcy!
Pastor zachwiał się, wielce zdziwiony tym, iż owca gładzi jego obuwie. Zdołał jednak dzięki łasce swego pana odnaleźć pośród wszystkiego możność zrozumienia zwierzęcej mowy. Wyczytał z niej, iż u podnóża jego królestwa, świętej góry, czają się wilcy i zjawy. Niesiony szczytnym celem, chełpiąc się własną mocą, wrzasnął doniośle:
- Parszywcy chcący sięgnąć niebiańskiego szczytu! – tu czknął.  – Zbliżcie się tu! Dostąpcie błogosławieństwa z mej ręki!
Tłum przytaknął donośnie. Miarka przebrała się ponownie.
Obaj mężczyźni słyszący nawoływanie skierowane w ich stronę mieli ochotę ostro zakląć – co też uczynili. Trooper miał zamiar nie zważając na nawoływania pójść we wcześniej obranym kierunku, Creed jednak zaskoczył go.
Uczony poderwał się do biegu, mknąc ku nawołującemu ich, ludowi. Fern sądząc, iż zdobycz próbuje mu się w ten sposób wymknąć podążył w ślad za nim.
Uciekinier miał przewagę kilku cennych sekund, toteż jako pierwszy ukazał się tłumowi. Niektórzy z miejscowej ludności rozpoznali go niemal natychmiast:
- Wybawicielu! Przeżyłeś!
Najemnik stanął jak wryty. „Wybawicielu? Do diaska kto przy zdrowych zmysłach nazwałby kogoś kto wystawia najemców na pewną śmierć. Sami przecież widzieli, co stało się kiedy próbowano doszczętnie zniszczyć zabudowanie...” myśli poczęły szybko przeskakiwać z miejsca na miejsce. „Jak tak dalej pójdzie, rzeź ogarnie również tych tutaj... Za mało mi płacą za wykonanie tego kontraktu...”.
Była to niewątpliwie jedna z chwil słabości, które przechodzi w swym życiu każdy normalny człowiek. Fern nieświadom zagrożenia, wbrew sobie, miast instynktem pokierował się rozumem. Analizując sytuację stracił na poczucie otoczenia. Chwilę potem kilkanaście masywnych ciał przygwoździło go do ziemi.
- Co do cholery?! – wrzasnął ochryple czując silny ucisk na podbrzusze. Podnosząc nieco głowę, zdołał dojrzeć pastora, który nachylał się nad nim z obleśnie rozmarzonym wyrazem, na swej przepitej gębie.
- Ciuś, ciuś, ciuś łobuziaku... – zakwilił duchowny, zwracając się tonem, który w jego mniemaniu sugerował, iż rozmawia z dzieckiem.  – Jesteśmy niegrzeczni aa? Gdzie rodzice aa? Ciuś, ciuś, ciuś...
- Kurr... – Trooper zaklął ponownie. Czuł jak ogarnia go irytacja, oraz gniew. Wiedział, iż jeżeli nadal będzie znajdował się w tym samym położeniu przestanie myśleć rozsądnie, a wtedy... Biada wszystkim w zasięgu jego rąk...

Creed stanął z boku. Nie był sam. Niska postać stojąca obok zaciągnęła się dymem wydobytym z fajki. Oboje mówili do siebie półgłosem.
- Fundusze oddałem do twojej kasetki w Khairze, dobra robota. – mruknął gburowato przybrany krasnolud.
- Czy prócz tego, udało ci się dostarczyć wolumin?
- Tak Panie Creed... Wszystko tak jak ustaliliśmy... – w tle dało się posłyszeć gwizdy, kiedy to pastor począł wprowadzać w życie obrzęd nawracania na własną wiarę. Pojmany wił się pod naporem przyciskających go do podłoża ciał.
- Mam jeszcze jedną prośbę... – syknął uczony wyjmując coś zza pazuchy. Krasnolud uważnie przyglądał się jego ruchom.
- Mianowicie? 
- Ten pojmany... Karz rozesłać za nim listy gończe...
- Ale przecież on...
- Wydostanie się... Możesz być pewien... Roześlij listy z nagrodą za głowę Fernando Troopera, Diabła Wcielonego... -  mówiąc to Syrius zakasłał mimowolnie. Zawartość flakonu, który trzymał w dłoni niebezpiecznie zachlupotała.
- Diabeł wcielony? Chyba żartujesz... 
- W swoim czasie... – uciął krótko uczony oddalając się od nieczłowieka. – I pozostaw mi swego konia... Zwrócę go w stolicy...
- Jak sobie życzysz sukinsynu... – burknął krasnolud starając się jak najmniej wyraźnie wypowiedzieć ostatnie słowo.

Trooper wierzgnął. Stracił momentalnie panowanie nad sobą próbują zrzucić z siebie to całe pospólstwo. Wszystko jednak nadaremnie. Nie mógł poruszyć żadną z kończyn toteż poukrywane w różnych miejscach ostrza na niewiele mu się zdały. Wtem ktoś zdarł mu kaptur z twarzy i uniósł jego nagą czaszkę nieco wyżej niż pozwalało mu na to jego położenie. Poczuł jak mięście napinają mu się niebezpiecznie mocno. Otworzył oczy. Tym razem Jego Świętobliwość miała dodatkowe wsparcie.
- Nasz pokorny sługa, Pan Ostatnia Szansa obdarzył nas niezwykłym darem. Również i ty synu wielu skaz doznasz oczyszczenia dzięki jego cudom.
- W co ty pogrywasz Creed?! Dajesz się prowadzić za rączkę, a potem momentalne stawiasz mnie w takim położeniu... – wycharczał Fern mrużąc złowrogo zielone oczy.
Wywołany pochylił się przysuwając swą maskę do twarzy pojmanego.
- Gra o życie... – odpowiedział krótko, odchodząc momentalnie na bezpieczną odległość.
- Ostatnie namaszczenie..! – wrzasnął pastor zbliżając się z podarowanym mu przez Creeda flakonem. Fern zacisnął zęby. Poczęła go ogarniać ślepa furia, a potem...
Kropla z butelczyny opadła na jego czoło...


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

#5 2011-01-01 14:56:39

 Egor

Gejm-majster

Skąd: Barlinek
Zarejestrowany: 2010-11-30
Postać: Fernando Trooper
GG: 3536961

Re: ARC I - Początek

Kropla spłynęła po skroni i dostała się do oka. Zapiekło. Cholernie zapiekło. Wykrzywił się w grymasie bólu i wierzgnął odruchowo, próbując wytrzeć oko dłonią. Starania legły jednak w gruzach, był mocno przygwożdżony do ziemi. Spojrzał się jednym okiem na Creeda.
- Co wy mi, kurwa, podaliście?! - Nie doczekał odpowiedzi. Alchemik stał nieruchomo, nie spuszczając wzroku ze swojego "porywacza".
- Przysięgam, jeśli wyjdę z tego cało, w dupę wsadzę Ci ten flakon i twoją zafajdaną mas... - chciał dokończyć, jednak odruch wymiotny uciszył go. Wygiął się nienaturalnie, tak mocno, że zgraja na nim leżąca uniosła się o kilka cali. Porzygał się na jednego z trzymających, a ten, obrzydzony, zwolnił uścisk i odskoczył do tyłu. Kolejny zerk na Creeda, tym razem o wiele mniej przytomny. Fern, cały blady, spodziewał się najgorszego. "Nie doceniłem go, cholera" - pomyślał czekając, aż trucizna zacznie działać. Dreszcze przeszły po całym jego ciele, czuł mrowienie na karku, palcach, czuł jak wszystkie mięśnie napinają się do granic możliwości. Wizja rozmyła się. I choć wstydził się, że to przyznaje, efekt trucizny był dziwnie przyjemnym doznaniem, jak na ostatnie doznanie przed śmiercią.

A więc tak skończy Fernando Trooper? Wybitny wojownik pokonany przez nawaloną chołotę? Cholera, nie ma co ukrywać, że liczył na bardziej wyszukaną śmierć. Zwłaszcza, że zdążył dowiedzieć się o swoim życiu tak mało. A tutaj? Zakopią go przy lesie i nikt nawet nie będzie wiedział jaki koniec go spotkał. Jednak, o dziwo, czuł się coraz lepiej, lżej. Złość minęła, okazał skruchę. Ciężar trzymającej go masy jakby zmalał, uściski już nie były takie mocne, nie wpijały się w skórę. Zamglony obraz znów wyostrzył się, był nawet jakby jaskrawszy, bardziej wyraźny, niż przed chwilą. Przestał czuć ból w oku, mrowienie przeszło.

- Śmierć nie jest taka zła, jak myślałem - stwierdził, nie zdając sobie sprawy, że wypowiedział swoje myśli na głos. Syrius Creed zaśmiał się zbyt sympatycznym, jak na ich relacje, śmiechem. Pastor dalej głosił bożą prawdę, choć chyba nikt go już nie słuchał.
- Za wcześnie na takie spostrzeżenia - rzekł Syrius. Najemnika zalała wściekłość. Był już gotowy, niemal pogodził się z własną śmiercią, lecz nie mógł popuścić Creedowi. Niee, nie jemu. Bezczelnemu Creedowi, który gra miłego, mimo tej tragicznej sytuacji? Mimo tego, że wcale nie należy do miłych ludzi, co więcej jest dwulicowym draniem, którego od początku trzeba było zakneblować i przewieść do Khair'u w worku? Wierzgnął raz jeszcze. Zdziwił się, gdyż wcześniejszy opór zmalał o stokroć, chłopi jak jeden mąż stracili równowagę i zaczęli się wywracać. Fern zerwał się na nogi, w mgnieniu oka dobył miecza, którego, co go zaskoczyło, nikt go nie pozbawił. Pierwszy z chłopów, który szybko wstał, znowu zwalił się na ziemię, tym razem z głębokim cięciem na wskroś torsu. Reszta zwątpiła, nie spiesząc się do podnoszenia. Pastor zamilkł, ich spojrzenia spotkały się.
- Diabeł... - cały blady padł na kolana, przygnieciony wzrokiem Ferna. Wzrokiem drapieżnika patrzącego na rozpłaszczoną przed nim ofiarę, który zastanawia się od której części ciała zacznie ją pożerać. Nie musiał patrzeć w tył, aby wiedzieć, że alchemik zaczął się cofać. Słyszał to i to bardzo wyraźnie. Ale na Creeda przyjdzie jeszcze pora. Niebawem. Podszedł do pastora i uniósł miecz.
- Dałeś mi skosztować jakiegoś cholerstwa.. - przebił mu ramię szybkim pchnięciem - ...więc czuj się zaszczycony... - drugie ramię przebite ostrzem, przeraźliwy krzyk - ...kosztując mojego cholerstwa! - niemal odrąbał mu lewą nogę. - a dla twojej wiadomości... - druga noga pchnięta ostrzem. Pastor kwiczał przeraźliwie, lecz Fern nie miał wątpliwości, że dociera do niego każdego jego słowo - nic nie jest w stanie sprawić, abym postawił zwykłego człowieka na równi z bogami - chciał zadać ostatni cios, lecz rozmyślił się. Stwierdził, że zabijając go sprawił by mu przyjemność. Pochylił się i wyrwał z jego uścisku flakon, którego zawartością niedawno został uraczony. Schował go za pazuchę i obrócił wzrok w kierunku Creeda. Ten szedł tyłem, nie odwracając spojrzenia od Ferna. Dzieliło ich może 10 metrów. W jednej chwili alchemik zrozumiał, że Fernowi bardziej zależy na zadośćuczynieniu, niż zleceniu. Wyrwał biegiem w kierunku konia. Przebiegł może dwa metry, poczym padł z krzykiem na ziemię, kuląc się i łapiąc lewej nogi. Z jego uda wystawała rękojeść sztyletu. Creed panicznie rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu pomocy. Bezskutecznie jednak, gdyż oprócz pastora-kaleki i trupa, na wzgórzu zrobiło się dziwnie pusto.
- Jesteś cały mój, Creed. Calusieńki.. - wolnym krokiem zbliżał się do leżącego uczonego. - Fakt, nie doceniłem cię i zapłaciłem za to cenę. Nie bardzo rozumiem jaką, ale będziesz miał okazję wszystko mi wyjaśnić. - Stanął nad nim - Tak, dobrze słyszysz. Nie zabije cię, byłem głupcem myśląc, że nie będziesz walczył. Na swój sposób, którego nie oczekiwałem, ale jednak. Nie popełnie już błędu, nie licz na to. Mimo małego opóźnienia, wypełnie zadanie. Zawsze wypełniam. - poczucie wyższości znowu wymalowało się na jego twarzy. Nie przejmował się stękaniem Creeda, klęknął i szybkim ruchem wyciągnął sztylet z jego nogi. Creed krzyknął z bólu.
- Opatrz nogę i wyjaśnij mi - sięgnął po flakonik - co to, do cholery, jest? - Creed nie przejął się pytaniem, sięgnął do kieszeni po małą butelkę, z drugiej wyciągnął blaszane pudełeczko.
- Co to?
- Środek przeciwbólowy i maść przyspieszająca krzepnięcie krwi - odparł dziwnie spokojnie, zważywszy na jego stan.
- Tylko bez żadnych sztuczek, Creed. Jeżeli zobaczę coś podejrzanego, na miejscu poderżnę Ci gardło. - Syrius tylko parsknął żałośnie, poczym unióśł maskę i przechylił flakonik z karmazynową cieczą do ust. Kaszlnął, krzywiąc się w odruchu wymiotnym. Następnie otworzył pudełeczko i nabrał białej maści na palce, wtarł ją w ranę. Jęknął cicho.
- Czekam...
- Na co? Aż rzecz, która podobno nie ma prawa głosu, przemówi? Trooper, bądź konsekwentny.
- Nie pamiętam, abym Ci się przedstawiał... - ton jego głosu zmienił się na jeszcze bardziej wrogi, na skroni zapulsowała wystająca żyła - Zresztą, mniejsza o to, pewnie masz swoje sposoby. Zważ jednak na swoje położenie, Creed. Jestem o krok od pocięcia cię na kawałki, więc oczekuje, że będziesz bardziej wylewny. Tak będzie lepiej.
- To był zwykły, nieszkodliwy specyfik podwyższający adrenalinę - skłamał - Efekt powinien zniknąć lada chwila. A co do wcześniejszej sytuacji, to, co się stało było tylko i wyłącznie twoją winą - wytłumaczył z udawanym żalem.
- Nie rób ze mnie idioty...
- Ależ nie śmiałbym. Zabiłeś niczemu winnego mężczyznę, który po prostu potknął się i stoczył ze wzgórza pod twoje nogi. Dziwi cię reakcja reszty? Mnie ani trochę. Gdyby nie mój specyfik zgaduję, że w tym momencie zdzierali by z ciebie skórę ku czci Wrzechmocnego - chciał się podnieść, jednak wstrzymał się w połowie, stęknął i wrócił do dawnej pozycji - Tak więc swą wdzięczność okazałeś nadwyraz hojnie, mój przyjacielu - skfitował cynicznie. - Daj mi teraz z pięć minut, po tym czasie powinienem być w stanie jakoś iść. Trafiłeś w felerne miejsce, ta rana wyklucza jazde konną...
- Zamknij się, Creed. Jak na rzecz, która nie ma prawa głosu, jesteś bardzo rozgadany. I nie bój się, nie możesz jechać, więc przeciągnę cię po szlaku do samego Khairu, ja wszakże jechać mogę.
- Nie do końca, druhu...
- Przestań z tym... Co rozumiesz, przez "nie do końca"?
- Efekt eliksiru zniknie lada moment, a wtedy...

Nie usłyszał, jak Creed kończy. Zadzwoniło mu w uszach, zamroczyło. Poczuł jak traci siły, jak jego mięśnie robią się sflaczałe, nogi nie są w stanie udźwignąć ciała. Ugiął się i zaparł rękami. Potrząsnął głową, mając naiwną nadzieję, że to okaże się złotym środkiem na te dolegliwości, jednak na marne. Spojrzał się nieprzytomnie na Creeda.
- Ty szujo, od początku to zaplanowałeś...
- Zaiste, kompletnie źle interpretujesz zaistniałą sytuację. To zwykły efekt uboczny, minie, niebawem. Za parę chwil powinieneś być w stanie wstać o własnych siłach. Ja do tego czasu poczekam, nigdzie mi się nie spieszy. Wszak podróżujemy w tym samym kierunku - powiedział to w taki sposób, jakby rozmawiał ze swoim kompanem, którego spotkał na szlaku i postanowił ruszyć razem z nim. Fern z trudem wrócił do pionu. Zachwiał się i podparł na nodze.
- Miejmy jednak nadzieję, że nie będziesz musiał sięgać po oręż. Sił starczy Ci na podróż, przynajmniej taką mam nadzieję, jednak...
- Zamknij się, Creed, ile razy mam powtarzać? - wyprostował się powoli, nakrył oczy dłonią - Cholera, zgaduję, że w tym stanie tez muszę wykluczyć konia. Będziemy musięli iść pieszo, Creed. To niecałe trzy godziny drogi, dasz radę? - Syrius Creed podparł się na rękach, ostrożnie wstał, przekładając ciężar ciała na prawą nogę.
- Taak, powinienem.. - stwierdził niepewnie - A co z pastorem, jeśli..
- Za późno, wykrwawił się - ponownie mu przerwał - Szkoda, po prawdzie miałem cichą nadzieję, że przeżyje.

Podróż przebiegła bez większych komplikacji. Mimo, że Fern miał słabsze chwile, musiał kilka razy przystanąć i poczekać, aż przestanie mu się kręcić w głowie, dotarli do Khairu w południe. Creed nadrabiał za ich dwóch, dzielnie kuśtykając przed siebie. "Przydałby mi się taki specyfik" - pomyślał Fern nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Z taką raną ciężko ustać na nogach przez kilka sekund, co dopiero podróżować pieszo. W stolicy panowało ogromne poruszenie, ulice były wypełnione ludźmi.
- Co jest? - zagadnął Fern.
- Podejrzewam, że przybyła pomoc. Słyszałem, że Lionel wysłał do Nowego Syrionu śledczych, uczonych. Przybyły nawet Czarne Smoki. Jednym słowem, będzie się działo.
- Zgaduję, że chodzi o Bostion?
- Zaiste, o Bostion. Mają nadzieję odkryć coś, czego nie podołała odkryć Malisa Wirthor. Brzmi jak rzecz niewykonalna.
- Zaiste, to ty wiele wiesz, Creed. No, ale nie traćmy czasu. - popędził go pchnięciem. Z trudem przeciskali się na zatłoczonych uliczkach, co chwila obijając się o podróżujących w przeciwną stronę mieszczanów. Kiedy przechodzili obok tawerny "Pod Pijaną Łasicą", wzrok Ferna przykłuł wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu, który swoim błękitnym spojrzeniem wodził po okolicy z niekrytą wyniosłością i wyższością.
- ... choć faktycznie, spodziewałem się więcej po stolicy nowego świata - prawił szlachcic.
- Przecież nikt cię tu nie zapraszał - warknął przechodzący Fern i splunął mu pod nogi.
- Tak samo, jak, drogi panie, nikt nie pytał cię o... - chciał dokończyć, ale twarda pięść Fernanda Troopera wylądowała prosto na jego nosie. Odleciał w tył, wyrżnął głową o ścianę karczmy i spłynął na ziemię, prosto w kałużę mieszanki moczu, końskiego łajna i rzygowin. Po ustach strumieniem poleciała krew.
- Żryj gnój, bucu - zarechotał Fern i skomentował Creedowi, który stwierdził rozbawiony, że Trooper widocznie odzyskuje siły szybciej, niż myślał - Kiedy widzę takich pajaców, nie mogę się opanować. Dobra, to tutaj - chwycił za klamkę drzwi budynku sąsiadującego z Pijaną Łasicą i popchnął Syriusa, aby wszedł pierwszy. Zanim szlachcic oprzytomniał, po bezczelnym najemniku nie było już śladu. "Co za chołota" - pomyślał. Nie miał pojęcia, że los połączy go z tą chołotą szybciej, niż mógłby sobie tego życzyć...

Offline

 

#6 2011-01-06 11:37:38

 Kacek

Użytkownik

Skąd: Himalaje
Zarejestrowany: 2010-12-30
Postać: Connor O'Brien
GG: 1226685

Re: ARC I - Początek

Kapitan Connor O'Brien przetarł czoło rękawem. Założył swój trójgraniasty kapelusz i włożył na powrót do ust ledwo tlącą się fajkę. Zaciągnął sie potężnie i wypuszczając dym, pokręcił głową z zasępioną miną.
- "Jaki ma sens wpływanie do portu, pełnego atrakcji, kiedy nie można żadnej z nich zakosztować." - pomyślał. Co też było prawdą, bo żeby się zabawić w Khairze trzeba było mieć pieniądze, a na tych nadmiar, żeglarz aktualnie nie cierpiał.

Nie byłoby to większym problemem, gdyby udałoby się wykonać ostatnie zlecenie, ale jak ogólnie wiadomo - nieszczęścia chodzą parami. Nie dość, że nie dopełnił terminu, to sztorm, który mu to uniemożliwił złamał grotmaszt i zerwał cały takielunek. Nie oszczędził też kadłuba, który zaczął przeciekać w kilku miejscach. Chcąc czy nie, musiał zawinąć do portu, oddać okręt do karenażu i wykosztować sie na naprawy z własnej kieszeni. Wszelkie czynności z tym związane, wykonywał od rana, a że była to dość odpowiedzialna praca nie pozwolił sobie nawet na kropelke malagi, która pozwoliłaby mu znieść obecność miasta. Musiał pomyśleć o wszystkim, znalezieniu magazynu na ładunek z Posejdona, nadzorować ich wyładunek i przenoszenie na wiosłówkach, pokierować odholowywaniem okrętu, do stoczni, którą również musiał znaleźć sam. Wynegcjować jak najlepszą cenę za usługi ów stoczni. zwerbować kilku ludzi, na miejsce tych, których nie udało uratować się przed sztormem. Rozlokować tych, którym udało się przetrwać, w karczmach, tak aby nie doszło do żadnej burdy i nie musiał werbować następnych na ich miejsce. Co też nie bardzo mu się uśmiechało, bo polubił swoich ludzi i wiedział, że można na nich polegać w każdej sytuacji. Ostatecznie pozostało mu znależć tylko lokum dla siebie, ale to już nie stanowiło większego problemu, bo w Khairze zawsze zatrzymywał się w 'Pijanej Łasicy'.

Suchość w ustach i spiekota w gardle dopominały się jakiegoś trunku, a spokój w brzuchu mąciło nieprzyjemne ssanie żołądka. Odczuwając nieznośny ból w plecach, skierował swe kroki w kierunku swej ulubionej tawerny. Dopiero teraz w pełni odczuwał, jak nieprzyjemne może być miasto. Doskwierały mu wszechobecny straszny zaduch, który z kolei był spowodowany nieznośnym upałem. Brakowało mu świerzego powietrza, którego wszak dostatek miał na pełnym morzu. Doskwierał też wszelki rozgardiasz i hałas, którego nie było na pokładzie Posejdona. Ale najbardziej z tego wszystkiego doskwierał mu odór. Khair latem poprostu cuchnął. Najbardziej w dzielnicy portowej, którą właśnie sie przechadzał. Gdy tak szedł narzekajac w duchu, omijajac ludzi oraz konskie odchody, napotykane licznie na swojej drodze, miasto wokół niego tętniło życiem. Jak w każdym, w którym kwitł handel, późnym popołudniem na ulicach była masa ludzi. To straganiarze i rybacy darli się w zachwalając swoje już nieświerze ryby. To słychać było jakąś kłótnie pomiedzy sprzedawcą i nabywcą. Z góry dochodziło gderanie plotkujących bab w oknach, rozwieszających swoje pranie. Z portu co jakiś czas dochodziły rozkazy wydzierających się przez tubę oficerów i odpowiedzi bosmanów z pokładu. To można było dostrzec jakąś drobna szamotaninę, która powoli zaczynała przerastać do bójki. A to strażników pędzących, by owej bójce zapobiec, a mąciwodów wsadzić do loszku na noc w celu ochłonięcia. Na rogu jakąś dziwkę wdzięcząca sie przed każdym zamożniejszym przechodniem, to inna, która już taka wybredna nie jest.

Connor jednak nie zwracał na to uwagi, myślaślami będąc już przy stoliku przy flaszy rumu i misce baraniny. Z owego rozmarzenia wyrwało go jeczenie jegomościa, który właśnie budził sie pod ścianą"Pijanej Łasicy". Z zaciekawieniem spojrzał jak nieporadnie podnosi sie z rynsztoku. Zdecydowanie nie pasował do tej scenerii, a O'Brien mógł pokusić się o stwierdzenie, bazujące na swoim doświadczeniu, iż Paniczyk z własnej woli tam nie wylądował. Po krótkiej chwili wesołych oględzin Kapitan zdecydował się pomóc nieznajomemu.
- Pozwoli Pan, że pomogę - powiedział, przyglądajac mu się bacznie
- Dziekuję...
- Kapitan Connor O'Brien! Do usług. - Żeglarz się pokłonił, zamiatając bruk swoim kapeluszem.
- Baronet Roger de Flor...
- Zaprawdę musisz mieć mości Panie, jakąś niesłychana historię. Patrząc na Pana widać od razu, że przyjezdny. Rad bym posłuchać jakież to przygody napotkałeś od kiedy jesteś w Khairze mości Rogerze. Nie godzi się jednak tak o suchym pysku i bez jadła, a patrząc na Pana widać, że nie zaznałeś zbyt wiele uprzejmości w Nowym Syrionie od swojego przybycia. Zapraszam do środka. Najlepsza tawerna w tej okolicy, przy okazji obmyje się Pan i przebierze - Tu popatrzył krytycznie na jego przyodziewek - bo w gównie, nie wypada siadać do posiłku...
Kapitan zręcznie chwycił nobila pod ramię i zaprowadził do karczmy. W środku jak zwykle o tej porze panował rozgardiasz. Mnóstwo ludzi, przeważnie marynarzy, wesoła skoczna muzyka akordeonu i fletu pobudzała do zycia. Czuć było miesiwem i trunkami. O'Brien skierował się w stronę szynku, za którym nieodmiennie od kiedy tylko żeglarz pamietał, stał Stary Josh.
- Connor! Dawno nie zaglądałeś! Co cie sprowadza do Khairu?
- Głównie sztorm i to co narobił z moim Posejdonem... Josh znajdzie sie dla mnie pokój?
- Ten sam co zwykle. Wiesz gdzie iść.
- Pokój też przydałbym się temu o to baronetowi de Flor, a i umyć by mu się przydało. Daj nam stolik w alkierzu, a jemu załatw jakieś mycie i każ swoim chłopcom wnieść jego bagaże. To te kufry przed twoja karczmą.
- Jak dla Ciebie, to nie ma problemu. Zaraz wyśle chłopaków. Malaga czy rum?
- Malaga! Rum może mu nie przejść przez gardło. - dodał, jeszcze raz spojrzawszy w strone baroneta, który stał nieco nieporadnie, próbując doprowadzić do porządku swoje odzienie.
Josh machnął ręka w stronę kuchnii, gdzie jak Connor wiedział, zawsze w pogotowiu przebywali jego pomocnicy. Zaskoczeniem zatem nie było, kiedy kilku osiłków wyszło, a karczmarz poinstruował ich co mają robić. Przywołał wzrokiem jedną z dziewek służebnych i nakazał jej odprowadzić panicza, do jego pokoju. Connor widząc, iż wszystko idzie po jego myśli ruszył w strone alkierza. Usiadł przy swoim ulubionym stoliku. Zdjał kapelusz, położył go górą na blacie stołu i wyciągnął z niego bogato zdobioną sakiewkę. Rozsupłał i aż zagwizdał z zachwytu.
- No, no... powodzi się nobilom - mruknął sam do siebie, patrząc jak jest wypchana niemal po brzegi złociszami. Odsypał trochę do własnej sakiewki, która wcześniej świeciła pustkami i odłożył sakiewke Rogera na stół. Odpalił fajkę od świecy, zaciągnął się, a później zaczał bawić sie dymem, nie majac nic lepszego do roboty w oczekiwaniu na Rogera. Ku jego zdziwieniu, długo nie czekał. Po kilku chwilach do alkierza wszedł szlachcic prowadzony przez dziewkę, która niosła butelkę wymarzonej przez Kapitana Malagi.
- Zmieniłeś się nie do poznania rzekłbym mości Rogerze.
- Dziekuję za pomoc panie O'Brien...
- Jaki tam Pan? Mów mi Connor.
- Roger...
- Za takie spotkanie, ani chybi trzeba się napić! - odpieczętował zręcznie butelkę i zaprosił panicza gestem do stołu. Nalał do obu kubków. Podał jeden nowo poznanemu towarzyszowi, wzniósł toast i opróżnił swój kubek do dna.
- Ah, tego mi brakowało! Malaga wyśmienicie smakuje, po dniu ciężkiej pracy. - Kapitan stwierdził bardziej do siebie, niż do kompana - Powiedz mi zatem Rogerze, co sprowadza cię do Khairu?

Offline

 

#7 2011-01-08 11:59:35

 Saligia

Użytkownik

Skąd: Pyrlandia
Zarejestrowany: 2011-01-02
Postać: Ellestir’edaerthan
WWW

Re: ARC I - Początek

motyw muzyczny

- Tancerko Żywiołów, skup się – stanowczy głos Aydenir’edaerthan – Mówczyni Żywiołów – oderwał małą Ellestir’edaerthan od obserwowania rówieśników, którzy pod okiem dorosłego elfa uczyli się pilnie zasad wyrobu i konserwacji łuków. W zasadzie, nawet nie temat ich nauk ją interesował, ale fakt że byli tam w grupie. Z zazdrością obserwowała jak, pod pozorem pilnego słuchania, niektórzy wymieniali ukradkiem porozumiewawcze gesty czy krótkie uwagi. Wiedziała też, że w wolnych chwilach – jakkolwiek by ich było niewiele – połączą się w grupki, by zajmować się swoimi zabawami. A ona? Stłumiła westchnienie.
- Tak, Mówczyni Żywiołów…
Spojrzenie starszej elfki trochę złagodniało, gdy zobaczyła w jakim kierunku pobiegło spojrzenie dziewczynki.
- Jak skończymy – i my, i oni - będziesz mogła dołączyć do grupy Mistrza Łowów.
- Nie chcę – mruknęła smętnie, chociaż wydawałoby się chwilę wcześniej, że nie pragnęłaby niczego innego. Przypomniała sobie jednak ostatni raz, gdy chciała się przyłączyć. Te ich spojrzenia, gdy widzieli jej odmienne oczy. Szepty wymieniane za jej plecami. Dyskretne wytykanie palcami, gdy sądzili, że ich nie widzi. Znacznie lepiej bawiła się z nimi w wyobraźni.
- Nie? – Ayendir’edaerthan uniosła brew.
- Nie…
- A powinnaś. – W głosie Mądrej znowu pojawiły się mentorskie nuty. – Kiedyś będziesz za nich odpowiedzialna. Powinnaś wiedzieć kim są, by lepiej rozumieć później ich problemy. Dobra Mądra potrafi je dostrzec, nim nawet zrobią to sami zainteresowani. Teraz ja się tym zajmuję, ale kiedyś przejmiesz moje obowiązki. Rozumiesz?
Znowu to samo. „Powinnaś.” „To twój obowiązek.” „Twoja odpowiedzialność.” „Z tym wiąże się bycie Mądrą.” I tak dalej, i tak dalej. Stłumiła kolejne westchnienie.
- Tak, Mówczyni Żywiołów – odparła pokornie.
- Dobrze – odparła mentorka z zadowoleniem. – A teraz, proszę, wymień jeszcze raz metody zwalczania gorączki.
- Pojenie wywarem z kory wierzbowej. - zaczęła wymieniać. - Nasiona złocieńca, roztarte na miazgę, ale nie można go podawać dzieciom i kobietom w ciąży. Poza tym…
* * * * *
Obserwowała z daleka grupkę rówieśników, jak szykują się do wspólnej wycieczki po skończonych zajęciach. Nie mogła zdecydować się by do nich podejść. Przez tyle lat nic się nie zmieniło – nadal traktowano ją z bojaźliwą rezerwą albo podejrzliwością, jakby spodziewano się, że będzie próbowała wykorzystać swój status przyszłej Mądrej, by nimi rządzić.
A może nie? Może tym razem nie będzie tak źle? Przecież tyle razy dołączała do nich i zawsze robiła co mogła by chociaż na moment zapomnieć o tym, że była od nich inna. Uśmiechnęła się do siebie, gdy nieśmiała nadzieja zaczęła budzić się w jej sercu. Tak, na pewno dzisiaj będzie lepiej. Był taki piękny dzień. Słońce prześwitywało przez korony drzew. Nawet łagodny wietrzyk zdołał w jakiś sposób przedrzeć się przez splątane gałęzie i rozwichrzyć jej włosy.
- …znowu ona. Widzicie jak stoi tam pod drzewem i nas obserwuje. Uch, nawet stąd czuję na sobie to jej dziwne spojrzenie.
Zamarła, gdy zrozumiała, że niespodziewanie zaczęła słyszeć rozmowy oddalonej grupki.
- Przestań, nie mów tak. To przyszła Mądra.
- Wcale nie. Słyszałem jak moja matka mówiła Lotnej Strzale, że to wcale nie jest pewne nim nie dostanie tatuaży. Podobno czasami zdarza się znamię zanika i wtedy dostanie nowe imię i nową rolę.
Serce zabiło jej szybciej z podniecenia, gdy jeden z tamtych wypowiedział na głos pytanie, które ją samą nurtowało:
- Znaczy, ona może jeszcze być taka jak my?
- A gdzie tam. To straszna hańba i podobno zdarzyło się tylko kilka razy. Będzie wtedy gorsza od wszystkich, bo pozbawiona celu, dla którego się urodziła. Zbędna.
Nie mogła tego dalej słuchać. Puściła się pędem na oślep przez las. Byle dalej od tych okropnych słów, których nawet nie powinna była słyszeć, ale w jakiś sposób słyszała.
* * * * *
Leżała z twarzą złożoną na ramionach, wdychając krzepiący zapach ziemi, w którą niemal wtulała nos. Już dawno zrezygnowała z prób spędzania wolnych chwil z rówieśnikami. Przekonała się, że wystarczy jej czas spędzony z dala od innych. Głupi był ten, kto sądził, że jest samotna – przecież las był pełen życia. Słyszała, czuła, wyczuwała to całą sobą. To było jak nierzeczywista muzyka na krawędzi słyszalności, której nie potrafiłaby zanucić, ale która sprawiała, że jej ciało miało ochotę poruszać się w jej rytmie.
A to co? Nowa nuta? Ktoś się zbliżał!
Poderwała się i przywarowała czujnie, bez wahania wbijając spojrzenie w młodego łowcę, o którego obecności jeszcze przed momentem nie miała pojęcia. Nieznajomy elf, trochę starszy od niej, zamarł w połowie kroku, zaskoczony szybkością jej reakcji.
- Przestraszyłaś mnie – stwierdził z rozbawieniem.
Miał ciepłe, dobre oczy barwy wilgotnej skorupy orzecha, który ledwo wydostał się ze swojej zielonej okrywy. Jego ciało sprawiało wrażenie jednocześnie mocnego i gibkiego, niczym łuk którego łęczysko sterczało mu znad ramienia. Strój Shira‘tiher - Leśnych Duchów - w charakterystyczne plamy, sprawiał że jego sylwetka zdawała się zlewać z otoczeniem.
- Byłem pewien, że mnie nie słyszałaś. – Spodobał jej się jego swobodny ton, pozbawiony dystansu innych elfów czy mentorskiego tonu Aydenir’edaerthan.
- Bo nie słyszałam – wyrwało jej się, nim zdążyła pomyśleć.
- Nie? – zdziwił się. – To skąd wiedziałaś, że idę? – W jego głosie brzmiało szczere zainteresowanie.
- Wiedziałam i już… - burknęła, nagle zła na siebie. Trzeba było powiedzieć, że go usłyszała. Teraz on też będzie patrzeć na nią jak na jakieś dziwadło.
- No tak… - rzucił z uśmiechem, wspierając niedbale dłoń na kościanej rękojeści myśliwskiego noża. – Głupio pytam, przecież rozmawiam z przyszłą Mądrą.
Momentalnie zjeżyła się wewnętrznie, gdy to powiedział. I znowu się zaczyna. A może nie? Jego uśmiech nadal był pogodny, a postawa rozluźniona. To było coś nowego.
- W zasadzie, to co tu robisz? – ciągnął dalej łowca, niezrażony jej milczeniem. Zdjął z pleców łuk i przysiadł w pobliżu, kładąc broń obok. – To spory kawałek od osady.
Zawahała się na chwilę. „Słucham rytmu lasu”, zabrzmiałoby znowu dziwacznie, nawet jeśli faktycznie to robiła.
- A tak… wypoczywam sobie – odparła w końcu. W zasadzie była to prawda. Słuchanie lasu zawsze ją odprężało i pomagało zapomnieć o zmartwieniach.
- Nie nudno ci tak samej?
- Nie. - Wzruszyła ramionami obojętnie. – Próbowałam dołączać czasami do innych, ale… - Znowu wzruszyła ramionami, tym razem trochę zirytowana na siebie. Po co w ogóle mu to mówi?
- Ale nie dogadujecie się ze sobą za bardzo – dokończył łagodnie.
Przez moment patrzyła na niego bez słowa, ale w jego głosie nie było nagany czy – na szczęście – litości. Po prostu stwierdził fakt. Westchnęła i rozluźniła się trochę.
- Nie, nie bardzo… - mruknęła, opierając brodę na podciągniętych kolanach.
Nim się obejrzała, zaczęła opowiadać mu o tym dlaczego wolała towarzystwo lasu niż rówieśników. Podjęła nawet, ku swojemu zaskoczeniu, próbę opisania mu w jaki sposób postrzega czasami otoczenie. Nie zrozumiał do końca, ale zdawało mu się to nie przeszkadzać. Nie potrafiła wyjaśnić skąd brała się ta dziwna łatwość, z jaką otworzyła się przed tym – nieznanym jej przecież – elfem. Może stąd, że słuchał wszystkiego, co mówiła z otwartością, której do tej pory nie było jej dane poznać. Bez krytycyzmu i wiecznego oceniania, jakiego doświadczała od Aydenir’edaerthan, bez dystansu rówieśników czy, okazjonalnie, litości ze strony innych.
- A ty? Co tu robisz? – odważyła się w końcu zapytać, po chwili milczenia, która przerwała jej wynurzenia.
- O, zaraza – poderwał się. – Miałem przynieść drewno, które moczy się w górze strumienia.
- Znaczy… musisz już iść.
- Niestety. I tak już jestem spóźniony. Ale wiesz co? – dodał zaraz, jakby coś wpadło mu do głowy. - Może pójdziesz ze mną?
- Ja? - Speszyła się.
- A widzisz tu kogoś innego? – Rozejrzał się z udawaną uwagą.
- Um…
- Nie gryzę, obiecuję. Może pomogłabyś mi i razem jakoś nadrobimy moje spóźnienie? Poratuj elfa w potrzebie. – Zrobił tak teatralnie tragiczną minę, że nie mogła opanować rozbawienia. - To jak, dasz się namówić? – Wyciągnął w jej stronę dłoń z zachęcającym uśmiechem.
W zasadzie czemu nie? Od dawna nie czuła się tak swobodnie rozmawiając z kimś. Stwierdziła, że spędzenie więcej czasu w obecności kogoś więcej, niż tylko ducha lasu jej nie przeszkadzało. To też było coś nowego. Po chwili wahania przyjęła pomoc. Dłoń jej rozmówcy była ciepła i trochę szorstka. Wyraźnie czuła na jej wnętrzu zgrubienia od trzymania narzędzi i broni.
Gdy ich twarze znalazły się na podobnej wysokości, po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. Wcześniej unikała tego, bo wielu deprymowało jej niezwykłe spojrzenie. Poczuła jak na moment przez jej ciało przechodzi dziwne drżenie. „Muzyka” na krawędzi słyszalności stała się głośniejsza, a zza jej zasłony słyszała słowa elfa:
- Tak w ogóle to straszny ze mnie gbur. Nawet się nie przedstawiłem. Jestem…
- …Cień Wiatru – wpadła mu w słowo, nim zdołała sobie uświadomić, co robi.
- O? Skąd wiesz? Byłem pewien, że nas sobie nie przedstawiano.
Momentalnie zakłopotała się i zaczerwieniła, a „muzyka” ścichła. Puściła jego rękę, jakby zaczęła parzyć, i spłoszona cofnęła się dwa kroki. Znowu to zrobiła i on się przestraszy, jak inni. Czasami miewała przebłyski intuicji i potrafiła dokończyć czyjeś zdanie lub zgadnąć co ktoś za moment powie. Nie panowała nad tym i zazwyczaj były to krótkie stwierdzenia, często bez większego znaczenia. Zdarzało się częściej i trafniej, im lepiej kogoś poznawała. Do tego zazwyczaj nie umiała opanować wypowiedzenie swojego „domysłu” na głos, dlatego jego obiekty czuły się nieswojo. Myśleli, że czyta w myślach. Wcale nie czytała – tego się nie da zrobić. To po prostu były takie… błyski. Plotki jednak zrobiły swoje i pojawił się kolejny powód, dla którego uważano, że lepiej trzymać się od niej z daleka. W końcu każdy ma czasem myśli, których nie chciałby nikomu ujawniać.
Mogłaby mu skłamać, że słyszała o nim, ale stwierdziła, że oszukując go, czułaby się nieswojo. Poza tym, do kłamstwa zawsze musiała się przymuszać – prawda była naturalniejsza. Jak odruch.
- Przepraszam - mruknęła. – Znaczy… nie byliśmy przedstawieni – tłumaczyła się nieskładnie, uciekając wzrokiem na bok. - Nie chciałam…  Ja po prostu…
- Wiesz i już? – Tym razem to on jej przerwał, powtarzając jej wcześniejsze słowa.
Spojrzała na niego zaskoczona, bo w jego głosie nie usłyszała irytacji ani przestrachu, a jedynie rozbawienie. Napotkawszy jego śmiejące się oczy, poczuła jak opuszcza ją znowu napięcie, a wargi same rozciągają się w uśmiechu.
- W końcu rozmawiasz z przyszłą Mądrą – wypaliła bezczelniej, niż zwykle pozwalała sobie w kontaktach z innymi w obawie, by nie uznali, że się wywyższa. Pokusa jednak, żeby też go sparafrazować była zbyt silna i słowa popłynęły, nim zdołała ugryźć się w język.
Shae’aerte, zamiast się obruszyć, wybuchnął szczerym śmiechem.
* * * *
Twarz nadal pulsowała bólem. Wieczorny wietrzyk chłodził skórę podrażnioną świeżymi tatuażami. Ich wykonanie okropnie bolało, zwłaszcza w delikatnych okolicach oczu oraz ust czy na grzbiecie nosa, gdzie kość okrywała sama skóra. Gdyby nie łagodzące zioła i magia Aydenir’edaerthan, byłaby teraz tak spuchnięta i zaczerwieniona, że nie mogłaby się pokazać publicznie.
- Niech wszystkim wiadome będzie, że od dzisiejszego wieczoru, obecna tu Tancerka Żywiołów zostaje oficjalnie naznaczona na moją następczynię. - Głos Aydenir’edaerthan niósł się przez przeszkód ponad głowami tłumu. - Gdy nadejdzie czas, przejmie moje obowiązki, by służyć wam radą i pomocą jak wszystkie Mądre wcześniej.
Dźwięk rytualnych bębnów narastał w miarę jak Mądra kontynuowała przemowę, by osiągnąć szczytowy punkt przy jej ostatnich słowach:
- Powitajcie swoją przyszłą protektorkę! – Zakończyła mentorka prezentując swoją, już oficjalną, protegowaną.
Tłum wybuchł entuzjastycznymi okrzykami, a wszyscy zaczęli skandować jej imię. Ellestir’edaerthan czuła jak otacza ją niezwykła atmosfera radości i uniesienia, ale nie potrafiła się jej poddać. Uśmiechnęła się jednak i pozdrowiła zgromadzonych. Patrząc na nią z oddali nikt nie domyśliłby, że w środku rozsypuje się na tysiące kawałków.
* * * *
Ciemna sylwetka elfiego mężczyzny wyłoniła się z lasu, wychodząc na polanę, na której kojąco szemrał strumyk. Czekająca na jego brzegu druga osoba – szczuplejsza i nieco niższa – podniosła się na nogi i kilkoma długimi krokami przecięła pozostałą między nimi odległość.
- Jesteś w końcu – odezwała się z ulgą Ellestir’edaerthan, ujmując jego dłonie. – Już zaczynałam myśleć, że może nie przyjdziesz.
Shae’aerte uścisnął lekko smukłe palce elfki, ale zaraz je puścił i cofnął się o krok.
- Masz do mnie jakaś sprawę? – zapytał spokojnie.
W jego głosie była jakaś odległa nuta, brakowało mu zwykłego ciepła. Może był po prostu zmęczony?
- Czy muszę mieć jakąś sprawę, żeby zobaczyć się ze swoim najbliższym przyjacielem? – zapytała trochę zaczepnie, mają nadzieję przywołać tym jego znajomy, wesoły uśmiech, który stopiłby chłód jaki wyczuwała między nimi.
- Tancerko, proszę cię… - odparł zmęczonym tonem.
- Masz jutro wyjechać. Nie chciałeś chyba zniknąć bez pożegnania? – Chciała by jej słowa zabrzmiały na poły żartobliwie, ale jego oschłe zachowanie sprawiło, że bezwiednie przybrała ton wyrzutu.
Milczał przez chwilę.
- Skąd to wiesz? – zapytał w końcu.
- Wiem i już – rzuciła ich starych żartem, ale i tym razem nie doczekała się uśmiechu z jego strony. Westchnęła zrezygnowana i odrzuciła niefrasobliwa maskę, którą miała nadzieję go ożywić. – Ja… po prostu chciałam cię zobaczyć. Słyszałam, że mamy układ z jakimś człowiekiem i… - W miarę jak mówiła, zaczęły wylewać się z niej emocje, które wcześniej próbowała ukryć. – Uważaj na siebie, dobrze?
Oczy łowcy w końcu łagodniały i uśmiechnął się lekko. Tym razem to on skrócił dystans i uścisnął lekko jej dłonie.
- Obiecuję.
Ich spojrzenia spotkały się. Pod wpływem impulsu objęła go i wtuliła twarz w jego ramię.
- Nie mogę cię stracić – szepnęła. – Czy nie ma nikogo, kto mógłby pojechać zamiast? Proszę, mam tylko ciebie. Jeśli coś ci się stanie…
Shae’aerte z początku oddał uścisk, ale po chwili zesztywniał i ponownie odsunął się od niej. Ellestir’edaerthan opuściła bezwładnie ramiona, patrząc na jego plecy.
- Co się dzieje? – zapytała, a nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuowała: - Chodzi o tatuaże, prawda?
- Tancerko…
- Nie jestem ślepa – przerwała mu. Poczuła, że mimowolnie zaczyna ogarniać ją złość, zrodzona z bezsilnej rozpaczy. Oto wszystko wracało do punktu wyjścia. – Widziałam jak od czasu rytuału się ode mnie odsuwałeś. Myślałam, że dam ci czas, oswoisz się i będzie znowu jak dawniej. Miałam nadzieję, łudziłam się… - głos jej się lekko załamał. – Dlaczego? – zapytała cicho. - Po tych wszystkich latach…
- Chciałem… Chciałem zrobić to po moim powrocie – powiedział po kolejnej chwili milczenia. Widząc jego opuszczone ramiona i słysząc jego ton, poczuła nagle, że chyba jednak wolałaby, żeby nie odpowiadał. Shae’aerte tymczasem w końcu odwrócił się w jej stronę. – To nie może trwać – powiedział ciężko. – Niezależnie od tego jak bardzo bym chciał… Ale tak być nie może. Któregoś dnia zostaniesz Mądrą…
- Przestań – przerwała mu ostro. – Słyszałam to niezliczoną ilość razy. Ty jeden chociaż w kółko nie przypominałeś mi o tym wszystkim. I co to w ogóle ma do rzeczy? Przecież nawet Mądra może mieć przyjaciół.
- Tu nie chodzi tylko o przyjaźń -  przerwał jej głosem jednocześnie łagodnym i pełnym bólu.
Patrzyła na niego bez słowa rozdzierana między radosnym uniesieniem a bezsilną rozpaczą, bo wiedziała że ma rację. Od lat nie potrafiła myśleć o nim już tylko jako o przyjacielu i chociaż wyczuwała, ze z nim jest podobnie – nie było niczego cudowniejszego niż usłyszeć potwierdzenie z jego ust. Niczego cudowniejszego, a zarazem niczego bardziej bolesnego. Mądre oddane były w całości służbie elfiej społeczności – nie wolno im było wybierać partnerów i zakładać rodziny.
- Chciałbym być twoim przyjacielem, Tancerko Żywiołów – ciągnął łowca. – Ale jest mi coraz trudniej być tylko nim. Nie potrafię już być tylko nim. Dlatego to musi się skończyć. – Ściągnął z szyi rzemień z okruchem księżycowego kamienia, który podarowała mu przed laty. Chwycił jej dłoń i wsunął w nią wisiorek, po czym łagodnie zamknął palce i odstąpił do tyłu. – Przykro mi.
Zagapiła się na zwrócony prezent.
- Więc to koniec… - Nie potrafiła opanować drżenia głosu i dłoni.
- Ja… Chciałbym, żeby było inaczej, naprawdę. Ale możemy być tylko tym kim jesteśmy – nikim więcej, ani nikim mniej.
Na te słowa narosła w niej czysta furia. Wbiła w niego tak wściekłe spojrzenie, że z trudem opanował odruch by się cofnąć.
- Więc to wszystko? Po tych wszystkich latach? Wspólnych chwilach? Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Proszę bardzo! – Z całych sił cisnęła wisior w las i ostentacyjnie odwróciła się na pięcie.
- Tancerko…
- Po prostu… zejdź mi z oczu.
Gdy w końcu obecność Shae’aerte zanikła całkiem, a gniew się wypalił – opadła ciężko na kolana i rozpłakała się gorzko.
*
Kiedy później miała wspominać tę chwilę, musiała przyznać, że nie potrafiła powiedzieć od czego tak dokładnie się zaczęło. Po bolesnym rozstaniu z Shae’aerte, chciała tylko mieć spokój, ale Aydenir’edaerthan zaczęła naciskać. I tak od słowa do słowa, gniew powoli narastał i nic nie zapobiegło wybuchowi.
- Tancerko Żywiołów, panuj na sobą – pouczyła ją surowo nauczycielka. – Pamiętaj, co zawsze ci mówiłam, że dobra Mądra ma silne ciało, czystego ducha…
-… gorące serce i chłodny umysł  - dokończyła za nią niecierpliwie. – Wiem, wiem! Powtarzałaś to tyle razy, że rzygać mi się już chce.
- Uważaj na słowa – skarciła ją lodowato. – Powinnaś…
Ale i tam razem młodsza elfka nie pozwoliła jej dokończyć:
- Powinnam… Mój obowiązek… Moja przyszłość… Moja odpowiedzialność… Wciąż i wciąż. W kółko, odkąd tylko pamiętam. Nie prosiłam o to! Nigdy tego nie chciałam. Żadnych obowiązków, odpowiedzialności, przywilejów, mocy… Chciałam normalnego życia. Normalnych przyjaciół, rodziny, a później partnera, dzieci. Ale nie! Nie! Zdecydowano za mnie. O wszystkim zawsze decydowano za mnie. Straciłam przez to wszystko, w końcu nawet Cień Wiatru!
Mądra stłumiła irytację i spojrzała nieco łagodniej na swoją uczennicę, słysząc te słowa, a zwłaszcza ostatnie zdanie. A więc młody łowca w końcu podjął decyzję. Słuszną, choć bolesną dla nich obojga…
- Rozumiem cię, Tancerko – odparła bardziej miękkim tonem. – Byłam kiedyś w takiej samej sytuacji. Jednak, czy tego chcesz czy nie, nosisz znamię magii i…
Uczennicy jednak nie udzielił się spokój nauczycielki, więc – co niesłychane – ośmieliła się przerwać jej po raz trzeci:
- Znamię? Znamię?! Raczej piętno! Tak bardzo potrzebujecie zielonego oka? Proszę bardzo, jeszcze dziś je sobie wyłupię. Będziecie mogli zamknąć je sobie w słoiczku i trzymać na półce…
Trzask! Uderzenie nadeszło nieoczekiwanie i z zaskakującą siłą. Ellestir’edaerthan zachwiała się i przytrzymała krawędzi stół, by utrzymać równowagę. Prawa strona twarzy piekła nieznośnie, zwłaszcza pod okiem. Odruchowo sięgnęła po policzka. Pod palcami wyczuła lepką wilgoć. Plecionka z wierzbowej witki, którą Aydenir’edaerthan miała na palcu, okazała się mieć ostrzejszą wypustkę, która rozorała policzek dziewczyny. Przeniosła lekko ironiczne spojrzenie na mentorkę.
- A zatem jednak jest w tobie i gorące serce, o Mądra. A ja od dziecka byłam przekonana, że już całkiem stłumił je chłód umysłu.
Nauczycielka przez moment obserwowała zabarwiony szkarłatem policzek dziewczyny. Rana, chociaż stosunkowo mocno krwawiła, była drobna, ale przecinała jeden z rysunków, zniekształcając go nieznacznie. Tatuaże były w gruncie rzeczy tylko symbolami, jednak ten widok nie spodobał się Mądrej, bynajmniej nie ze względu na tradycję. Naszedł ją dziwny, nieokreślony niepokój.
* *
- Możemy mu ufać? – zapytał Lia’vael.
- Nie mamy wyboru – odparł ponuro.
- A jeśli nas zdradził?
- Zginiemy. Ale wcześniej on.

- To tylko zysk – Głos zza maski był stłumiony, niemal nieludzki, co potęgowało jeszcze szorstkie, niemal chrapliwie brzmienie obcej mowy. I ta nieruchoma twarz. Jak demon.
- Nie jesteśmy chędożonymi zabawkami, człowieku! – warknął, brutalnie wykręcając tamtemu rękę. Dokoła otaczały ich ponure sylwetki pozostałych Shira’tiher.

Swąd dymu. Krzyk. Jeden, drugi. Dziesiąty. Zaduch krwi i strachu. Trupy rozrzucone naokoło. Wytrzeszczone oczy, zbryzganego krwią Lia’vael. Jego serca jeszcze, z trudem, pompuje krew. To widać.

Za tobą!
-
Zerwała się z posłania z walącym z emocji sercem wciąż mając przed oczami strzępy wizji. To było ostrzeżenie.
Shae’ aerte!
--
Nie wiedziała czy sen pokazywał przyszłość czy może przeszłość lub teraźniejszość. A może w ogóle była to jej nadpobudliwa wyobraźnie. Nie obchodziło jej to. Jeśli był chociaż cień szansy, że tamto było prawdziwe – musiała coś zrobić i to zaraz, bez względu na to jakie zakazy musiała złamać. Trzeba było wyruszyć natychmiast. Zamierzała zabrać tylko to co absolutnie niezbędne i dlatego teraz błąkała się w koło strumienia, nad którym ostatni raz widziała się z przyjacielem, przeszukując okolicę zarówno wzrokiem, jak i dodatkowym zmysłem. Musiała gdzieś tu być… Tak, w rytmie lasu, wyczuwała dodatkowe ciche echo. Bardzo znajome…
Jest! Srebrzysty refleks miesiąca zatańczył na kryształowej powierzchni, sprawiając że poszukiwany przedmiot wyglądał jak duża łza. Nie bez powodu zresztą kryształ zdobył sobie swoją druga nazwę – Elunae’enar. Łzy księżyca lub księżycowe łzy. Podniosła ostrożnie wisior i zamknęła go w dłoni. Shae’aerte nosił go przez wiele lat. Księżycowy kamień chłonął jego ciepło, znał smak jego potu, rytm serca. Był na wskroś przesiąknięty jego aurą. Wciąż pamiętał swojego właściciela, więc teraz pomoże jej go znaleźć.

Ostatnio edytowany przez Saligia (2011-01-08 12:18:29)


Post ostatnio zmieniony przez Saligia 2011-01-15, 14:58, w całości zmieniany 2556242366 razy. Serio!

[random cryptic text] Choose your path wisely for there is only one weasel in the Dark Shadows of the Fallen Oak...[/random cryptic text]

Offline

 

#8 2011-01-14 21:26:52

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

Re: ARC I - Początek

Wepchnięty na siłę, niczym zwierze. Creed uleciał "w długą" lądując na brudnej, drewnianej posadzce. Impet uderzenie sprowadził natychmiastowo czarno-białe błyski przed jego oczami. Trooper postąpił bezzwłocznie do przodu. Nachylił się, a następnie podźwignął "zdobycz" za kołnierz odzienia. Ruszył głębiej taszcząc po ziemi na wpół przytomnego uczonego.
Zatrzymali się w opuszczonym pomieszczeniu. Panował w nim bardzo nieprzeciętny bałagan. Wszelkie umeblowanie nosiło na sobie ślady "obrażeń" zadanych niewątpliwie w sposób wręcz "maniakalny". Creed przetarł dłonią po podłodze. Ręka pokryła się ciemnym pyłem, który wzbudził w nim skrajne emocje. Pośpiesznie schował dłoń do kieszeni kurtki. Spróbował wstać, ale wcześniejszy upadek nie podziałał dobrze na nowo-nabytą kontuzję nogi. Najemnik stanął po środku chaosu,
- Tamte drzwi nie powinny być otwarte... - zaczął chrapliwie, zamaskowany zwrócił uwagę na zmrużenie powiek "porywacza" - tego burdelu także być nie powinno...
Creed podjął kolejną próbę podźwignięcia swojego ciała, lecz w tej samej chwili "otuliła" go chmura kurzu i drobinek drewna.
- ...a co najważniejsze, ten chrzaniony oszust powinien był tu czekać z zapłatą..! - wrzasnął gniewnie Fern ciskając kolejne krzesło w dowolnie upatrzoną stronę.
Było niebezpiecznie. Alchemik rozważał dostępne możliwości i scenariusze, które mogłyby zapewnić mu pomyślne wybrnięcie z obecnego stanu rzeczy. Zastanawiał się czy napływ adrenaliny, jakiego był świadkiem, nie jest czasem nadnaturalnie spotęgowany. W swym zamyśleniu napotkał ogarnięte gniewem spojrzenie.
Nie był przygotowany na tyle by właściwie zareagować, jedna z dłoni odnalazła wetkniętą w kieszeń u spodni, linijkę. Nie wiedział czy zda to egzamin, ale była to jedyna forma obrony jaką mógł wyprowadzić. Wraz z ostatnim upadkiem utracił sporą część swojego podręcznego dobytku, w tym głównie flakony zawierające większość środków zaradczych.  Nienawidził ryzyka, wielbił komfort jaki zapewniała pewność co do własnych poczynań, zdobyta dzięki konkretnemu planowaniu, oraz śledzeniu punktów przełomu. Te ostatnie były kluczem otwierającym śmiertelnych skutków przestwór.
- Heh... - chrząknął najemnik odwracając się gwałtownie. Zaskoczony Creed śledził wzrokiem oponenta. Nie widział w tym logiki, spodziewał się, iż zagrożenie może wrócić w każdej chwili. Odnotował sobie jak biegłym w sztuce uśmiercania był oddalający się człowiek.
Minęła dłuższa chwila, kiedy to wreszcie sprawca ogólnego napięcia opuścił budynek. Creed nie ruszył jednak z miejsca. Nadal pozostawał na tej samej, brudnej podłodze. Obok niego jedna z rąk zakończyła kreślić prowizoryczny malunek przedstawiający idealnie kwadratowe pole, na którym "umieszczone" zostały trzy figury oraz masa strzałek. Wszystko zatarł jednym ruchem dolnej kończyny.
Ostrożnym ruchem odrzucił na bok szczątki roztrzaskanego biurka. Nie odnalazł niczego co mógłby uznać za wartościowe. Postąpił ku ogromnej stercie, która prawdopodobnie była kiedyś dość pokaźną szafką. Czuł zmęczenie, głód, pragnienie... Nie opuścił jednak tego miejsca aż do późnego południa. Nie potrafił tego zrobić.
Siedzący na szpiczastym dachu, mężczyzna rozpiął ostrożnie klamrę znajdującą się z tyłu czaszki. Poczuł jak rzecz opada mu na kolana, a spiekota zachodzącego słońca pali go w twarz z niesamowitą intensywnością. Spojrzał w dół na ulicę, jedynie kilku zapijaczonych chłystków rechotało przy słusznie napełnionej beczce. Teren był czysty. Tak samo jak wszelkie inne zmysły, jakimi obdarzony został Syrius.
Spoglądał na wnętrze swojej maski. Było nieskazitelnie białe, zupełnie niemal jak jego własna skóra, która tak rzadko wychodziła słońcu na spotkanie. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie przecierając nieco spocone czoło. Czuł ulgę, niesamowitą satysfakcję ze względu na poczynione postępy. Był bliżej niż dotychczas, a dzięki informacji, oraz potrzebnym "surowcom", mógł postąpić o krok naprzód. Dość duży, aby cel został osiągnięty. Może nawet w całości? Skarcił się... Pozwolił sobie na zbyt odległe podążenie szlakiem własnych myśli. Było to szczególnie niebezpieczne, zwłaszcza dla niego...
Mgła szeptała:
"Dwie sylwetki na jednej płaszczyźnie...
Drwina...
Nie, to tylko ciekawość...
Chciałem zobaczyć...
Uśmiech..?
Drwisz... Wykorzystałeś...
Uderzenie... Cel...
Śmierć...
120...
Krzyk...
Śmiech...
Uderzenie...
Śmiech...
Uderzenie...
Śmiech...
210...
Śmiech...
2101..."

Założył porywczo maskę. Czuł wzbierający chłód. Słońce zachodziło, a wietrzny powiew stawał się chłodniejszy. Niebo z intensywnej pomarańczy,  przeszło w czerniejący granat.
Stanął bliżej krawędzi. Było tak nostalgicznie. Chciał zostać...
Klientela tawerny posłyszała jedynie ciche "dudnięcie" i trzask. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Obeszłoby się najpewniej bez kolejnej dozy "nienormalności", gdyby nie pewien fakt.
- Ludzie! - wrzasnął obdartus wymachując, a w rezultacie mocząc się tym samym, własnym piwskiem.
- Czego?! - warknął Stary Josh, który nie był znany z nadmiernej cierpliwości względem "mącenia" w jego przybytku. Kilkanaście osób oderwało twarze od swoich kufli obdarzając łachudrę spojrzeniami pełnymi szyderstwa oraz moralnego braku "czegokolwiek".
- Kto jaki tak z dachu nam zleciał! Kto jaki zleciał! Leży na tyłach! Bierzcie póty łup jaki jest! - wycharczał półgłówek z dumą wskazawszy wyjście z tawerny. Narastał rozgardiasz, polatywały pytania, śmiech, niedowierzanie i ciekawość. Ktoś odsunął krzesło, ktoś odskoczył od stolika. Codzienność... Dobry powód do wszczęcia zamieszek - chleb powszedni portowej dzielnicy Khairu...


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

#9 2011-01-19 06:58:38

 Egor

Gejm-majster

Skąd: Barlinek
Zarejestrowany: 2010-11-30
Postać: Fernando Trooper
GG: 3536961

Re: ARC I - Początek

Do sali wpadało różnobarwne, zniekształcone przez witraże światło, odbijając się na niewyraźnych sylwetkach siedzących przy stole. Trzech mężczyznach (choć jeden z nich spokojnie mógłby być liczony za dwóch) i jednej kobiecie.

- Nie rozumiem co chcesz powiedzieć…  – odezwał się jegomość ze starannie przystrzyżoną bródką i długimi, falowanymi włosami sięgającymi ramion.
- To proste, Rivaldzie – odparła Malisa Whirtor, najwybitniejsza magiczka Syrionu. Nienaturalnie wyprostowana, z prostym, długim nosem i wąskimi, zaciśniętymi ustami, które, swoją drogą, Rivaldowi kojarzyły się z odbytem. Miała włosy spięte w kok, dokładnie co do jednego włoska, brwi wydepilowane w idealnej symetrii. Ogólnie sprawiała bardzo „symetryczne” wrażenie. – Nasza bostiońska sprawa, to w żadnym wypadku nie jest magia elfów. Wraz z kompetentnymi magiczkami przebadałyśmy to miejsce bardzo szczegółowo. To nie mogły być elfy.
- Skąd ta pewność? Nie wiemy zbyt wiele o elfach…
- Ty nie wiesz, Rivaldzie. Ja wiem całkiem sporo. I wiem, że ich magia najbardziej przypomina tą druidzką, jest przepełniona życiem, energią naturalną, ładem i porządkiem. Ślad, który znalazłam w Bostionie, był bez wątpienia śladem po magii opartej na chaosie, bardzo dziwnej magii..
- Stąd moje wcześniejsze pytanie. Chcesz powiedzieć, że w takim razie kto za tym stoi? Krasnoludy? – Potężny mężczyzna zarechotał grubym głosem.
- Riv, dobrze wiemy, one potrafią tylko machać toporkiem – machnął dłonią na pokaz. Lord Rivald, Malisa i niski, szczurowaty mężczyzna uśmiechnęli się jakby mechanicznie. Czuli respekt przed olbrzymim facetem, dało się to wyczuć w powietrzu. Nie dziwota zresztą, mieli do czynienia z najznakomitszym wojownikiem, jakiego znał cały Syrion. Przywódcą Czarnych Smoków, generałem Zerec’iem Hook’iem, zwanym też Młotem Lionela. Tak, jeżeli Malisa była aniołem Boga, Hook zdecydowanie był jego bronią. Bardzo skuteczną, bardzo bezwzględną i bardzo nieprzewidywalną.
- Dokładnie, generale. Choć rozmawiałam kiedyś z krasnoludem, który twierdził, że raz na kilkaset lat rodzi się u nich moc. Natychmiast ją jednak likwidują, jest za dzika. Szukałam potwierdzenia u innych krasnoludów, a także elfów, ale ten temat wydaje się tematem tabu… - wzruszyła ramionami – Wracając do tematu, oczywiście, nie były to krasnoludy. Elfy jednak też nie, w przeciwieństwie do ludzi, ich brzydzi magia chaosu w każdej postaci.
- Zostaje więc opcja, że to ktoś z naszych – Zerec przechylił się na krześle, które niebezpiecznie zatrzeszczało.
- Tak, to najbardziej prawdopodobna opcja. Jednak nie jedyna. – zapadło długie milczenie. Wszyscy, jak jeden mąż, wpatrywali się w blat stołu. Tylko szczurek od czasu do czasu biegał spojrzeniem po ich twarzach.
- Ludzie i tak myślą, że to elfy – Rivald ostawał przy swoim.
- Tak, to prawda. I nie przestaną tak myśleć, krew już się polała, a jestem pewna, że to dopiero początek.
- Dobra! – przerwał Zerec, uderzając grubymi dłońmi w stół – Czas zajrzeć do tutejszej karczmy, skończcie to posiedzenie beze mnie – i nie czekając na pożegnanie, wstał i wyszedł. Pozostała trójka odprowadziła go wzrokiem.
- Czuje się bezpieczniej, kiedy ten człowiek jest w Khairze. – skomentował Rivald.
- Nie umniejszając Zerec’owi, byłaś wystarczająco bezpieczny i wcześniej. Wracając do rozmowy, wiadomo coś nowego na temat Shecksville? Czy twoi szpiedzy zaskoczą mnie tym razem przydatną informacją?
- Nie, niestety, wszyscy świadkowie nie żyją, więc szczegóły zapewne zostaną owiane tajemnicą – skłamał. Dobrze wiedział, kto za tym stał. Ba, sam, oczywiście pośrednio, maczał palce w tej akcji. Jak i w innych, które na różne sposoby podjudzały społeczność do rasizmu. Dobrze wiedział, że lud potrzebuje winnych, więc ich znalazł. W końcu kilka trupów w tą, czy tamtą, nie zrobi większej różnicy. A Creed często pomagał, dlatego też nie chciał jeszcze wydawać tego zamaskowanego, bezwzględnego drania.

Drania, który osłaniał się właśnie ramionami przed nawałnicą kopnięć i pięści. Na jego szczęście Fern siedział wraz z kapitanem Connorem w tawernie, lekko podpici, w widocznie dobrym nastroju. Kiedy najemnik, od niechcenia, spojrzał przez okno kto jest tym nieszczęśnikiem, jęknął tylko i zaklął. Zerwał się i wybiegł, co karczmarz skomentował jednoznacznie.
- Kolejny, jebany sęp…
Connor parsknął tylko, dopił z butli i ruszył za towarzyszem. Na zewnątrz panował prawdziwy rozgardiasz. Przez chwilę musiał skupić wzrok, aby ogarnąć całe zamieszanie. Trooper już naprzał otaczających Creeda oprychów po pysku, udało mu się nawet kilku odciągnąć, ale padł na plecy po sierpowym tęgiego łysola. Zamroczyło go, a kiedy odzyskał wizję, łysy, z krwawiącą szramą na głowie, ścigał Connora trzymającego rozbitą butelkę. Fern podniósł się i chwiejnym krokiem ruszył na ratunek wijącemu się na ziemi alchemikowi. Wszystkie „sępy” zaczęły się trzaskać po mordach o to, co już złowiły, więc tłok wokół Creeda nieco się rozrzedził. Fern dotarł w końcu do niego, sięgnął za pazuchę po flakon ze ‘specyfikiem podnoszącym adrenalinę” i odchylił Syriusowi maskę. To, co zobaczył wstrząsnęło nim na tyle mocno, aby na kilka sekund zapomnieć o otaczającym go świecie. Ocknął się jednak i wlał niewielką zawartość płynu do ust Creeda, następnie założył mu maskę. W oddali dało się usłyszeć tryumfalny, pijacki śmiech Connora, który niewiadomo jakim cudem powalił olbrzyma i teraz pozował, trzymając but na jego plecach.  Kiedy ten drgnął, Connor podskoczył i momentalni zwiększył dystans ich dzielący na kilka metrów.
- Fernando Trooper – wyrecytował ktoś za plecami Ferna. Obrócił się, wstał.
- I co chodzi? – w sekundę odzyskał trzeźwość umysłu. Kiedy wymieniali się spojrzeniami, doszedł Connor, kładąc dłoń na ramieniu Ferna.
- No właśnie, o co? – Nieznajomy też nie był sam. Fern dopiero teraz zauważył stojących w cieniu, dwóch uzbrojonych mężczyzn.
- Nie mieszaj się do tego – polecił piratowi ten stojący przed Fernem, wysoki i gruby – Chodzi o to, Trooper, że mam tu – machnął mu zwojem przed nosem – list gończy. Jacyś ludzie chcą Cię zobaczyć. Żywego lub martwego. Znając jednak twoją mentalność, zgaduje, że wolisz drugą opcję, więc… - jak jeden mąż dobyli mieczy. Tj. przynajmniej dwóch z nich zdążyło. Trzeci, ten w cieniu, chrząknął tylko łapiąc za wystającą z gardła rękojeść sztyletu. Padł na kolana i osunął się na bok.  Fern dobył już półtoraka, przyjął pozę. Za późno usłyszał kroki, chciał się obejrzeć, ale poczuł tylko ogłuszający ból potylicy, zamroczyło go, upadł na ziemię i stracił przytomność.

Obudził go mróz. Zimne kajdany na przegubach i kostkach, zimna, kamienna podłoga, na której był zmuszony stać (a raczej zwisał, dotykając nogami ziemi). Rwał go ból w z tyłu głowy i pod okiem. I męczyło pragnienie.
- Oho, w końcu – głos Connora. Minęła jednak chwila, zanim przyzwyczaił się do światła i dał radę go dostrzec.
- Czemu, kurwa, jestem przykuty?
- Cóż, zamordowałeś dwóch ludzi, jesteś niebezpieczny. I grozi Ci stryczek… - Fern westchnął zrezygnowany.
- Jak to dwóch? Zdążyłem tylko jednego.
- No cóż, możliwe, że ja dziabnąłem jednego, w twojej oczywiście obronie. Głupio by było, żebym poszedł na szafot z twojego powodu, więc pomyślałem, że skoro i tak cię będą wieszać, to wiesz…  - Fern westchnął jeszcze głośniej. Rozejrzał się i dopiero teraz zobaczył trzeciego współwięźnia, wysokiego, dobrze zbudowanego, z kruczoczarnymi włosami. I dziwnie znajomego. W odróżnieniu jednak od Connora, w jego spojrzeniu Fern nie doszukał się ani cienia sympatii.

Offline

 

#10 2011-01-20 20:48:46

 Likurg

Użytkownik

Skąd: Poznań/Włocławek
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Baronet Roger de Flor

Re: ARC I - Początek

- Ah, tego mi brakowało! Malaga wyśmienicie smakuje, po dniu ciężkiej pracy. - Kapitan stwierdził bardziej do siebie, niż do kompana - Powiedz mi zatem Rogerze, co sprowadza cię do Khairu?

- Przygoda Kapitanie, przygoda – uniósł swój kieliszek, ale gdy tylko jego usta zetknęły się z cieczą, odłożył go machinalnie z niesmakiem. – Miasto pełne jest łotrzyków i pijaków,  a tyle słyszałem o pięknym zakątku świata jakim jest Khair.
- Nie martw się mości Rogerze. Nie widziałeś wszystkiego. Chętnie cie oprowadzę po tych pięknych zakątkach, których jeszcze nie miałeś okazji zobaczyć. – Marynarz napełnił swój kubek i błyskawicznie go opróżnił, za trzecim razem nie przejmował się już kubkiem i pociągał z butelczyny. Po kilku łykach malagi kapitan zrobił się bardzo rozmowny. Opowiadał o swoich przygodach, ludziach i nie ludziach których spotkał i różnych innych dziwach które miał szczęście, czasami nieszczęście oglądać.
- Ech *westchnął Roger* Zgubiłem gdzieś swojego sługę, a już jest tak późno. – Sprawdzał czas na swoim zegarku, który przykuł uwagę kapitana. Był ze złota z otwieraną klapką, na której widniał wygrawerowany smok z mieczem w jednej łapie i tarczą w drugiej.
- Ten zegarek – zagadnął korsarz.
-Ach, to pamiątka z dawnych lat.– Odparł beztrosko szlachcic, chowając rzecz pośpiesznie do kieszeni. – Przepraszam Cie, ale muszę poszukać swojego sługi. Jeszcze raz bardzo dziękuję ci za pomoc. – Uścisnął dłoń Connor’a , po czym pośpiesznie wyszedł zostawiając osłupiałego żeglarza.
     Przemierzając brukowane ulice miasta Roger raz po raz przystawał, a to by podziwiać wystawy sklepowe mieniące się zatrzęsieniem różnorodnych towarów, kontemplować miejską architekturę, która różniła się miejscami od tej z domu lub po prostu i zwyczajnie kłaniać w pas napotkanym damom. Nie dało się go nie zauważyć, wszędzie gdzie się pojawiał, przyciągał wzrok gapiów. Poniekąd winną za to należy obarczyć zachowanie de Flora, jego ekspresywne i niepohamowane wyrażanie na głos opinii, zadowolenia. Strój gościa ze starego kraju też odbiegał od miejscowej normy. Krążąc tak po mieście szlachcic trafił w końcu do punktu wyjścia a mianowicie Pijanej Łasicy.
    Już z daleka dało się dostrzec nienaturalny widok. Jakiś człowiek stał na dachu, a po chwili runął na ziemię z hukiem. „Ach...Niezwykłe, mają tu takich akrobatów. Nie spodziewałem się, że spotkam cyrkowca w tym kraju” – Pomyślał arystokrata, przyspieszając kroku aby zdążyć na kolejne popisy artysty. Po chwili jednak zorientował się, że mężczyzna nie może się podnieść a tłum go otaczający wcale go nie podziwia, lecz sponiewiera. „ Nie udał mu się ten występ, nie spodobał się też publiczności, z  tego człowieka jest kiepski akrobata, bez dwóch zdań” – myślał.  Wybuchł straszny rozgardiasz. Kto żyw walił drugiego czym popadło.  Arystokrata nie lubił mieszać się do pijackich burd, więc przystanął za rogiem czekając na rozwój wypadków.
   Tłum przy nieszczęsnym akrobacie rozrzedził się(„Jakże to niebezpieczny zawód”.). Jakiś typ dopadł leżącego, zdjął jego maskę a po chwili wlał zawartość jakiegoś flakoniku. „ Tego już za wiele, żeby  posuwać się do otrucia, za co? Nieudany występ?” Roger wysunął się za rogu, spostrzegłszy, że truciciel ma kłopoty z trzema innymi typami, nie zastanawiając się ani chwili ruszył do przodu. Gdy tylko znalazł się w odpowiedniej odległości , zdzielił typa swoją laską celnym ciosem w głowę. Ofiara osunęła się bezwiednie na ziemię, a jej adwersarze zastygli w niemym osłupieniu.
    W pewnym momencie na plecach jednego z nich wylądował nie kto inny tylko kapitan Connor O’Brien.
- KAPITANIE! – Krzyknął z oburzeniem baronet. – Tak nie można!
- Imć Rogerze, nie filozofuj tylko lej...- Odparł kapitan po czym zaczął okładać swojego przeciwnika.
De Flor dostrzegł kątem oka, że drugi mężczyzna zamierza się na niego mieczem. Arystokrata schwycił drugą dłonią laskę, przekręcił jej głowinę, która skrzypnęła lekko i błyskawicznym ruchem wysunął ostrze, robiąc przy tym prawą nogą krok w tył.  Miecz świsnął mu przed nosem, po czym rozbrzmiał dźwięczny głos jego własnego ostrza. Cięcie zostało idealnie wymierzone w rękojeść przeciwnika. Uderzenie wytrąciło mu broń. Roger przystawił swojemu rywalowi ostrze do gardła.
- Uczyli mnie najwybitniejsi mistrzowie fechtunku Sryionu. – Zaanonsował. –Byle ciura nie ma ze mną szans. – Próbując zrobić krok do przodu, szlachcic potknął się niefortunnie o nieruchome ciało Trooper’a na skutek czego upadł. Przeciwnik korzystając z szansy czmychnął czym prędzej.
- Do Diaska! Znowu! – Warknął Roger wstając. – Zawsze w najważniejszym momencie! -Jęknął
       Burda nie trwała długo, człowiek który miał szczęście ujść z pod ostrza szlachcica sprowadził straż miejską, która zabrała najbardziej aktywnych chuliganów. Przy o kazi, uwięziono i Flora.


***


     Roger wpatrywał się ze wściekłością w  Trooper’a. Przez niego znalazł się w tych niegodnych arystokraty warunkach, przez pijaczynę i łotra na którego w normalnych okolicznościach  nie zwróciłby najmniejszej uwagi, ale de Flor nie znajdował się w normalnych okolicznościach. Bezpieczną przystań opuścił w momencie w którym zdecydował się na zejście ze statku.
     Odgłos zbliżających się kroków odwrócił jego uwagę od przykutego mężczyzny. Szczęk klucza otwierającego zardzewiały zamek przykuł uwagę wszystkich osób znajdujących się w lochu. Drzwi ustąpiły z głośnym jękiem. Do celi wtoczyło się trzech mężczyzn, dwóch rosłych strażników i ich przysadzisty niski prawie całkowicie łysy dowódca.
- Wypuście mnie stąd kurwa!! Jak was dorwę to nakopię wam do tych tłustych dup!! – Wrzeszczący Trooper toczył na wszystkie strony pianą wściekłości.
- Zamknij się do siedmiu diabłów! Wież jak mnie głowa ćmi od wczorajszego?! – Connor włożył sobie palec do ucha, chcąc chodź trochę obniżyć poziom hałasu, który skutkował poważnym bólem głowy. Jednak Trooper tylko spojrzał na Connor’a i począł wrzeszczeć jeszcze głośniej w jego stronę.
-  Co mnie to kurwa obchodzi!! Chce stąd wyjść! Nie jestem świnią aby tak tu wisieć!
- Sam tego chciałeś. – Kaper westchnął, wyciągnął brudną szmatę z kieszeni i przy następnej okazji, gdy Trooper otwierał usta aby wypluć kolejny potok obelg, wetknął mu ją między szczęki. – No, mówiłem żebyś był kapkę ciszej – zarechotał.
Strażnicy nie wiele uwagi poświęcili temu rozgardiaszowi.
- Kto to jest? – Naczelnik zadał pytanie wskazując palcem de Flor’a.
- Nie wiemy, panie kapitanie – odpowiedział jeden z jego ludzi – Wyglądało na to, że zna pozostałych dwóch więc i go zgarnęliśmy, tak na wszelki wypadek.
- Dobrze, dawać go do mojej oficyny na przesłuchanie.
Strażnicy chwycili Rogera za ramiona i wyprowadzili go z celi.
W gabinecie naczelnika szlachcic odzyskał swój animusz, otrzepał się, przyjął sympatyczny wyraz twarzy i usadowił się wygodnie na krześle. Teraz od kapitana straży dzieliło go tylko stare, wyszczerbione biurko. Strażnicy zajeli pozycje za plecami więźnia.
- Dobra, ktoś ty? – Rozpoczął bezceremonialnie naczelnik.
- Baronet Roger de Flor do usług. – Radośnie odparł, chyląc czoła przed swoim rozmówcą.
- Szlachcic?
-Tak, mój ojciec to Diuk Edward de Flor. – Na potwierdzenie swoich słów, wyciągnął swój srebny sygnet.
-Uuułuuu...Prawdziwy przedstawiciel starej arystokracji. –Kapitan aż gwizdnął z zachwytu, jaki to mu się kąsek trafił. –A więc, Panie Szlachcic, co sprowadza cię do tej krainy?
- Panie Kapitanie – zaczął- Właściwie chodzi o to, że miałem mały zatarg z Edwardem o podłożu finansowym, na skutek czego byłem zmuszony opuścić rodzinne strony. –Zakończył serdecznym uśmiechem.
- Hehe* gburowaty uśmieszek* Ojczulek nie chciał sypnąć złotem, co nie? – Stwierdził kąśliwie.
- Nie, czemu Pan tak uważa? Mój ojciec do szczodry człowiek. – Odparł zaskoczony tym stwierdzeniem.
-Przecież sam mówiłeś, że poszło o forsę. – Naczelnik wlepił ostre spojrzenie w szlachcica, tak jakby miał do czynienia z łotrzykiem, który coś kręci.
-Ma Pan całkowitą słuszność, ale stroną tego konfliktu pod żadnym pozorem nie jest mój kochany Ojczulek.
-To kim jest ten Edward?
-Mówiłem już Panu. – Znudzonym tonem- Moim ojcem.
-Nie ten, ten drugi!
-Ach...- Kameralny chichot – Ujął Pan to w taki sposób, że pomyślałem – machnął teatralnie dłonią – Ten drugi to ojciec Teodora.
-Kim jest ten Teodor? – Zaaferowany kapitan drążył uparcie temat.
-Teodor jest wnukiem mojego ojca.
-A więc Edward jest Twoim bratem! – Huknął z zadowoleniem, ciesząc się, że odnalazł właściwe rozwiązanie tej zagadki.
-Niee. – Odparł uprzejmie, aczkolwiek stanowczo Roger – Nie mogę zgodzić się z trafnością tego osądu.
- CoO? – Naczelnik wyglądał na nieco zbitego z tropu.
-Edward to syn Marii a Maria jest z kolei daleką krewną Anny.- Zabrzmiało to tak, jak by było oczywistą, oczywistością i nie podlegało żadnym wątpliwością.
-A co to ma do rzeczy?! – Naczelnik począł się niecierpliwić niejasnymi odpowiedziami.
- Ech...to, że Teodor jest siostrzeńcem mojej matki. – Szlachcic tłumaczył naczelnikowi zawiłości familijne z tonem jakim uczy się dziecko liczenia i czytania, z tą nutą pobłażliwości i ukrytej wyższości. Uśmiechając się serdecznie, de Flor lekkimi potakiwaniami głową, zachęcał kapitana do myślenia .
-Więc siostra Twojej matki jest żoną Edwarda.
- Tak dokładnie!- Z zadowolenia, kurtuazyjnie klasnął rękoma.- Pan Naczelnik ma słuszność.
- Nie rozumiem, to w takim razie o jaki majątek chodziło, Pańskiej matki?
- Nieee, mojego ojca oczywiście. – Kapitan opadł na krześle, ze zrezygnowaniem, po czym począł masować sobie skronie.
-Zaraz zwariuje! O co chodziło z tym majątkiem w końcu ! – Boląca głowa sprawiała iż Naczelnikowi stopniowo zaczęły puszczać nerwy.
- Już tłumaczę.-Pochylił się ku kapitanowi. - Chodzi o to, że miałem mały zatarg z Edwardem o podział majątku mojego ojca. Dokładnie chodziło o to jaka część tego majątku przypadnie Teodorowi.
- Zaraz, to znaczy, że Edward jest synem Twojego ojca?
- Tak.
- To co kurwa pieprzyłeś, że nie jest twoim bratem!! – Cierpliwość Naczelnika straży skończyła się, purpurowy na twarzy zaczął wydzierać się na Rogera, który zniesmaczony i zażenowany brakiem manier kapitana, lekko oddalił się od niego, sprawiając wrażenie urażonego.
- Nie mówiłem, że nie jest, ale tylko tyle, że nie do końca jesteśmy braćmi. –
-Co to znaczy?
-Edward jest synem mojego ojca z pierwszego małżeństwa.
-No widzisz i już wszystko jasne. Edward chciał zabezpieczyć swojego synalka na przyszłość. Miało się to stać twoim kosztem, więc miałeś z nim sprzeczkę w wyniku której znajdujesz się teraz w moim więzieniu. – Kapitan z triumfalną minął spojrzał na Baroneta, po czym zwrócił się do swoich ludzi pilnujących więźnia. –Widzicie, do tej roboty nie wystarczą mięśnie, trzeba też mieć coś tu –wskazał palcem swoją głowę- Dlatego to ja jestem tu szefem, bo mam to coś czego wam brak...
-Przepraszam, ale Pan się myli. –De Flor uprzejmie wtrącił się w wywód kapitana, który poczuł iż ponownie grunt osuwa mu się pod stopami. – To nie Edward chciał zabezpieczyć swojego syna, ale Teodor swojego. Między nami mówiąc, Teodor to straszny chciwiec, zachłanny na wszystko co się błyszczy – szlachcic puścił oko do Naczelnika, który wyglądał na ostatecznie zdezorientowanego.
- Już nic z tego nie rozumiem. – Opadł bezsilnie na swoje krzesło. – ZAMKNĄĆ SIĘ TAM! – Warknął na swoich ludzi, którzy dusili się ze śmiechu obserwując przebieg rozmowy ich szefa z arystokratą.
- Jakby to Panu wyjaśnić  prościej... – De Flor zrobił małą pauzę udając że się zastanawia - Mój Ojciec jest osiemdziesięcioletnim staruszkiem, który miał trzy żony, Ja mam zaszczyt być jego synem z trzeciego małżeństwa, a Edward pochodzi z pierwszego. To on jest pierwszym potomkiem mojego ojca i w sumie już nie najmłodszym.
- Nie mogłeś tak do razu?!!
- No, nie pytał Pan. –Niewinnie wzruszył ramionami.
-Agrr...straże, zabieżcie go z przed moich oczu! – Wściekły Kapitan, wyładowując swoją złość na okolicznych sprzętach, w czasie w którym jego rozbawieni do łez ludzie wyprowadzali arystokratę, zauważył że  De Flor zatrzymał się w drzwiach i rzekł:
- Wie Pan, ten człowiek jest naprawdę, bezczelny i niebezpieczny, powinno się go poddać  odosobnieniu od społeczeństwa. Liczę, że uda się personie pańskiego gatunku coś zdziałać w tej materii.
Słowa te wyrwały na chwilę kapitana z morza gniewu w jakim utopiła go rozmowa z  Roger’em.
-O kim Pan mówi? Pańskim ojcu, matce,  Edwardzie, Teodorze  czy jego synu?
-Nie, mówię o tym hultaju z którym mnie zamknięto.
Tego było już za wiele:
- Przecz z moich oczu!! –Wrzasnął, zaprzysięgając sobie, że każe powiesić tych którzy przyprowadzili tego człowieka do jego lochu. – Wyrzucie GO z MOJEGO więzienia na ZBITY PYSK!
Strażnicy wyprowadzili Rogera z pokoju, jednak po chwili jego głowa ponownie w nim zawitała.
- Przepraszam kapitanie, wiem że nadużywam Pańskiej gościnności, ale czy nie dałoby się czegoś zrobić w sprawie mojego przyjaciela żeglarza Connor’a O’Briena. To naprawdę poczciwy człowiek, tylko lubi sobie wypić, a wie Pan jak alkohol ogłupia .
-PRECZ!!! –Wrzasnął kapitan.
De Flor ledwie zdołał uchylić się przed nadlatującym krzesłem. Jeszcze długo z korytarza dobiegał do gabinetu Naczelnika dobiegał śmiech strażników. 
-Lepiej tu nie wracaj, kapitan Pana nie cierpi. – Strażnik który odprowadzał mężczyznę do wyjścia spojrzał wymownie w stronę okien gabinetu Naczelnika, poczym wrota skrzypnęły i zamknęły się za arystokratą.
                                  I tak oto kończy się pierwsza przygoda, pierwsze znajomości, pierwsza walka i pierwszy pobyt w więzieniu na nowym kontynencie. Tylko jeden mały szkopuł kładzie się cieniem na ostatnie wydarzenia:
- Gdzie do cholery jest ten Paspartie!?

***

Cofamy wskazówki zegara o kilkanaście godzin w tył.




           Niewielkie okna z zabrudzonymi szybami wzbraniały dostęp promieniom słońca, przez co nawet w samym środku dnia w pomieszczeniu panował półmrok, rozświetlany mdłym światłem wielu świec. Podłoga pokryta była grubą warstwą kurzu, zaschniętego błota i innych paskudnych wydzielin. Izba, zatłoczona aż do granic możliwości, nie sprawiała wrażenia bardzo obszernej, mimo to wciąż napływający goście znajdowali miejsce dla siebie. W powietrzu unosił się odór potu, dymu z fajek. Mieszał się z masą innych niezidentyfikowanych woni. Każdy gość przynosił nowy, oryginalny, specyficzny zapach swojej osoby, ubioru, miejsc z których powraca.   
         Pub pod dumną nazwą  „ Ostoja”  jest jednym z najstarszych i najdłużej działających tego typu atrakcji w całej Vilandii. Zbudowany przez pierwszych osadników, wielokrotnie przebudowywany i odbudowywany, przetrwał wiele niespokojnych lat. Niegdyś popularne miejsce spotkań najzuchwalszych z podróżników, dziś cieszy się zupełnie inną popularnością. Zyskało miano najbardziej nikczemnej speluny w całym Nowym Sryionie. Słynącej nie tylko z podłej jakości gorzałki i wstrętnego jedzenia. Powszechnie wiadomo, że to tu załatwia się ciemne interesy, między równie nikczemnymi i podejrzanymi personami, nie tylko ludźmi, ale także wieloma oryginalnymi mieszkańcami tej krainy.
        Umiejscowiony jest w najbardziej ustronnym miejscu jakie można znaleźć w całej stolicy. Strażnicy miejscy nigdy się tu nie zapuszczają,  wiadomo, iż jest to dzielnica odmieńców, do której trafia każdy nowo przybyły elf, krasnolud lub inna plugawa istota a którą powinien omijać każdy szanujący się wędrowiec. „ Ostoja” stała się dla nich prawdziwą ostoją bezpieczeństwa i anonimowości.
         W lokalu panował powszechny gwar. Odgłosy rozlewanego alkoholu mieszały się, z okrzykami wznoszonych toastów, pijackich burd, tłuczonego szkła, szurania krzeseł, tupotu stup i wreszcie rozmów, rozmów prowadzonych w wielu językach, raz głośnych naznaczonych gniewem, niemal krzyków innym razem cichych, ledwie słyszalnych a właściwie nie słyszalnych szeptów, szeptów złowrogich być może ważących losy innych osób, decydujących o ich życiu lub śmierci. Jedna z rozmów przybrała zaskakujący obrót...
- Napij się jeszcze!
-Tak! Twoje zdrowie!
-Wypijmy za zdrowie Paspartie’go!
-Wypijmy!
-Nie, czekajcie – Starszy mężczyzna o mysich włosach dał znać dłonią reszcie żeby się wstrzymała. –Wypijmy za zdrowie mojego Pana! Zdrowie Rogera de Flore’a. Najszlachetniejszego z szlachciców!
- Zdrowie!
-Zdrowie!
-Pijemy!
Sługa Paspartie wlał w siebie zawartość kufla, kolejnego kufla. Alkoholowy sen coraz wyraźniej dobijał się do bram jego umysłu.
-Co ty właściwie tu robisz?
-Szukam pokoju dla mojego Pana – Gorzałka zniekształcała mu mowę.
-To już wiemy, pytam się co Twój Pan robi w tej krainie.
Paspartie rozejrzał się konspiracyjnie i zniżył głos, wyglądało to tak komicznie, że jego rozmówcy wybuchli śmiechem.
-Ciii! Mój Pan ma misję...
-Misję?
-Tak, to tajne, ściśle tajne!
-Cóż to za misja? Nam możesz zaufać, przecież jesteśmy przyjaciółmi. – Wtrącił się drugi z siedzących przy stoliku.
- Bostion – szepną sługa i potwierdził skinieniem głowy, jakoby potwierdzał jakąś pewne zdarzenie, które widział na własne oczy. Słuchacze zerknęli po sobie.
- Przypłynąłeś na tym statku z pomocą? – Zapytał jeden ze słuchających
-Tak. Mój Pan to bardzo ważna persona w Sryionie. Jest wysokiego urodzenia, dzięki temu wie, wiele wie. Sam król...bóg ...-Poprawił się – Lionel zaprosił go na audiencję. Pan de Flor zna też wielu, wielu ważnych ludzi na dworze. Pan de Flor jest obyty w towarzystwie – sługa zamyślił się, a właściwie odpłyną gdzieś na chwilę myślami.
- No i co? Co z tą misją? – Ponagliła go osoba siedząca naprzeciwko.
-Paspartie nie wie, ale Pan Roger powiedział mu w wielkiej tajemnicy – tu na znak zaufania, jakim darzy go jego Pan klepnął się kilka razy dłonią w pierś -  że dwór podejrzewa, że Bostion to sprawka elfów. Pan mówi, że to już przesądzone...
-Co jest przesądzone? – Spytał jeden z niecierpliwych
- Wojna z elfami. Pan mówi, że Czarne Smoki zostały przysłane, aby eksterminować elfy, co do jednego. – Pokiwał znacząco głową – Czarne Smoki to najstraszniejsze oddziały jakie służą pod dowództwem króla. Walczą do ostatniego człowieka i wykonują nawet najbardziej brutalne rozkazy bez sprzeciwu.
Rozmówcy Paspartie przycichli słysząc rewelacje pijanego służącego, który przez nikogo niezachęcany ciągnął dalej, szczęśliwy, że ma tak uważnych słuchaczy.
- Pan de Flor sprzeciwia się eksterminacji elfów, nie chce rozlewu krwi, podobno po elfach ma przyjść kolej na krasnoludy, które też sprawiają problemy. Przyjechał tutaj, aby być na miejscu i możliwie jak najlepiej łagodzić sytuacje. Niestety nic nie może poradzić, widziałem jak ronił łzy...(A może to ten zapach zdechłej ryby)  kiedy oglądał wyładunek  Czarnych Smoków. Jak  te oddziały dostaną rozkaz, prędzej zginą niż go nie wykonają.
            W tym momencie pojawiła się służka, która posłusznie ponownie napełniła kufle siedzących przy stoliku. Paspartie chwycił naczynie, podniósł je zamaszystym ruchem, zakrzyknął „ Za zdrowie Pana de Flor, najszlachetniejszego z ludzi” i  już nie zdążył wypić zawartości. Runął na plugawą posadzkę pod wpływem alkoholowego zamroczenia. Jego nowi przyjaciele od kieliszka, podnieśli staruszka i usadowili wygodnie w kącie sali opierając go plecami o ścianę.
-Myślicie, że mówił prawdę?
-Był pijany, może plótł bzdury.
-Pijany czy nie, gdyby był z stąd nie pchałby się do tego lokalu, nie daleko tu do doków. Zresztą zobaczcie na jego strój, to nie jest zwykły pijak.
- Jeszcze te inicjały na klapach od kamizelki  R. F. Jak się nazywał ten jego Pan?
-Roger de Flor, zdaje się.
- Musimy znaleźć tego człowieka. Jeśli nawet poczciwy staruszek trochę wyolbrzymiał, to bez wątpienia jest poważna sprawa. Ty udaj się do wioski i zawiadom starszych o tym, co tu słyszałeś, my poszukamy tego szlachcica.
Wysoki elf komenderował pozostałym dwóm. Był najwyższy z towarzystwa, miał piękne długie ciemne włosy i jako jedyny posiadał tatuaż na części twarzy. A ty, co zrobisz bracie?
- Hemm...najpierw się napije a potem wezmę swój kilof i podążę do swoich. Jeśli to, co mówił ten człowiek okaże się prawdą...*gburowaty śmiech* ... wtedy czeka nas piękna bitwa. Zamienimy nasze kilofy na topory ! Ci  ludzi już dostatecznie długo panoszyli się po naszej ziemi. – Krasnolud, krasnoludzkiego wzrostu, bujnym zaroście koloru dobrego wina i ogórkowatej posturze łupnął głośno swoim kilofem o posadzkę, wzbijając tumany kurzu, pod którymi sam utonął.
-Agh, ekch ech, muszę się tego oduczyć, ekch, ekch, zawsze gdy to robię najwięcej na tym cierpię.

Offline

 

#11 2011-01-27 00:39:12

 Kacek

Użytkownik

Skąd: Himalaje
Zarejestrowany: 2010-12-30
Postać: Connor O'Brien
GG: 1226685

Re: ARC I - Początek

-Ach, to pamiątka z dawnych lat.– Odparł beztrosko szlachcic, chowając rzecz pośpiesznie do kieszeni. – Przepraszam Cie, ale muszę poszukać swojego sługi. Jeszcze raz bardzo dziękuję ci za pomoc. – Uścisnął dłoń Connor’a , po czym pośpiesznie wyszedł zostawiając osłupiałego żeglarza.

Kapitan jeszcze przez chwilę patrzył za odchodzącym szlachcicem. Jednak szybko się otrząsnął z osłupienia, w jakie go wprowadził de Flor. Dopił butelkę do końca, narzekając w duchu, na jej lichy rozmiar, po czym wyszedł z alkierza. Skierował swe kroki ku drzwiom na podwórze, jednocześnie machając do Starego Josha, aby podał jeszcze raz to samo. Po wyjściu za lokal powitała go słona morska bryza przesiąknięta zapachami miasta. Marynarz podszedł pod ścianę „Łasicy”, po czym bez zbędnych ceregieli rozpiął spodnie, aby dać wytchnąć pęcherzowi. Skupienie nad tą czynnością przerwały mu odgłosy kroków. Trochę zaskoczony, owa sytuacja (wszak, kiedy wchodził, nie widział nikogo) obrócił leniwie głowę i wytężył wzrok.
- Fern! Kope Lat! – wrzasnął ucieszony żeglarz w stronę, zdezorientowanego tym napadem radości zbliżającego się jegomościa.
- A ty, to kto kurwa? – Uniósł się na okaz wylewności nieznajomego, który to skończył swoje zadanie i obrócił się na wprost do łysego mężczyzny.
- Connor O’Brien, kapitan, nie pamiętasz? Tyle żeśmy butelek rumu razem wypili…
- A.. Tak, pamiętam
- Właśnie miło sobie popijam, a widzę, żeś strudzony. Zapraszam!
- Nie odmówie…
- A więc postanowione!
Ucieszony niespodziewanego kompana do wypitki wilk morski, poprowadził Troopera, do wejścia. W środku niewiele się zmieniło przez te kilka minut. Panował jednaki rozgardiasz, w którym Kapitan wypatrzył jeszcze jedną znajomą postać. Ponaglając Ferna, ruszył w stronę znajomego. Był nim potężnie zbudowany marynarz, wyglądający na mniej więcej 50 lat. Miał bujną brodę poprzetykaną gdzieniegdzie siwizną. Twarz miał ogorzała w słońcu, przyozdobiona zmarszczkami i niewielkimi bliznami. Jednak najbardziej charakterystyczny wydawał się brak lewego oka. Otoczony przez kilku marynarzy, siłował się na rękę z niemniejszym od siebie pachołkiem Starego Josha, na którego czerwonej od wysiłku twarzy zaczynały się pojawiać kropelki potu. Widząc to, Kapitan przepchał się przez otaczający walczących tłumek i zagrzmiał przekrzykując wrzawę panująca dookoła.
- Bosmanie Smith! Proszę natychmiast kończyć te zabawy!
Słysząc nad uchem wrzask przełożonego, marynarz w jednej chwili zakończył pojedynek na swoją korzyść. Wstał, zasalutował marynarskim obyczajem przykładając kciuk do czoła.
- Aye Sir! – odpowiedział grubym głosem, potężnym głosem. Dopiero teraz można było zobaczyć jak wielkim jest mężczyzną. Bosman przewyższał o dobre pół głowy Troopera, który wszak ułomkiem nie był, a przy tym był od niego przynajmniej dwa razy szerszy w barach.
- Idziemy! Dotrzymasz nam towarzystwa. Pamiętasz Ferna ? – Marynarz popatrzył za ruchem głowy Connora i się zamyślił.
Kapitan poprowadził ich do swojego stolika w alkierzu, w którym czekały już na nich butelczyna, trzy kubki oraz micha pieczystego.
- Aaaa! To ty próbowałeś skakać po skarb z grotreji – wypalił nagle Bosman, przypominając sobie skąd zna twarz towarzysza kapitana.
- Taa – Najemnik skrzywił się na to wspomnienie.
- Na szczęście cię wyłowiliśmy…
- Dość gadania. Wino czeka! – Connor uciął krótko rozmowę, rozlewając wino do kubków i podając je znajomym. – Za spotkanie! Fern. Haraldzie – przepił do obu, a następnie opróżnił kubek jednym haustem. Oboje poszli w jego ślady.
- Co cię sprowadza do Khairu?
- Robota. A ciebie? Z tego, co pamiętam nie przepadasz za bardzo za tym miastem?
- Ano dobrze pamiętasz. Niestety sztorm ma głęboko w dupie, co lubię, a czego nie. Mojej łajbie się oberwało. Od cholery roboty…
- Przykro słyszeć – odpowiedział lekkim tonem łysy.
- Haraldzie polej.
Wypili za dawne czasy, za przygody, za skarby, za kobiety, za spotkanie po raz wtóry, nie pamiętając, iż już to wcześniej czynili.
- Zapomniałbym… Widziałem się niedawno z Mundo Bryusenem. Mówił, że gdybym cię znowu zobaczył, (bo założył, że w Khairze jeszcze długo nie będziesz) to mam ci przekazać, że to, o co go prosiłeś jest gotowe oraz powiedzieć, że oczekuje spotkania.
- Ha! Toś mi dobre nowiny przyniósł. Świetnie się składa. Nie ma na co czekać. Dopijmy tę flasze i ruszajmy do „Ostoji”.
- Ale panie Kapitanie! Mam dzień wolny!
- Hmm… W sumie nie musisz iść z nami. Co ty na to Fern? Przejdziemy się?
- Czemu nie…– Po czym wstali, dopili wino i rozeszli się. Bosman wrócił do swoich zajęć, a dwaj towarzysze ruszyli w kierunku dzielnicy nieludzi.

***



Przemierzając przez powoli rozluźniające się dzielnice Khairu, nie obyło się bez mniejszych przygód. Pochłonięty w rozmowie o starych dobrych czasach, O’Brien potrącił przez przypadek jednego z oprychów. Na co ten nie omieszkał wyrazić swojego oburzenia.
- Patrz jak łazisz kurwa!
- Spokojnie, po co te nerwy…
Trooper jednak nie był, aż tak skory do rozmowy i pokojowego wyjaśniania sprawy jak jego towarzysz. Widząc, że zbój próbuje złapać żeglarza za poły, odepchnął go, a samemu wymierzył szybki i potężny cios prosto w nos nieznajomego. Polała się krew, a oprych padł na ziemię trzymając się za twarz. Widząc to, Fern kopnął leżącego jeszcze dwa razy w tułów, aby nie zachciało mu się przez przypadek wstawać, po czym od niechcenia wrócił do konwersacji z kapitanem, dając tym samym znak, że mogą iść dalej.

***



Nie minęły dwa pacierze, a stanęli u wejścia do dzielnicy elfów i krasnoludów. Ta część miasta była zupełnie inna niż wszystkie usytuowane w mieście. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to niemal prawie całkowity brak ruchu na ulicy. Panowała tu względna cisza przerywana od czasu do czasu, przez jakiś pojedynczy głos dochodzący gdzieś z dala. Wszędzie w mieście ulice były brukowane, nawet w slumsach, czego tutaj nie można było doświadczyć. Zamiast gładkich kocich łbów, droga była zaledwie uklepaną ziemią. Podobnie miało się z domami, które zamiast z cegły i kamienia były drewniane, przy tym wiele z nich nadawało się już do rozbiórki. W powietrzu czuło się gotowaną kapustę z grochem. Dwójka znajomych przemierzała ulicę, omijając kałuże końskich szczyn oraz sterty śmieci.
- Ja pierdole, ale tu smutno…
- No taka to jest asymilacja na równych prawach – westchnął kapitan, po czym oboje zamilkli na resztę drogi.
Przyśpieszyli nieco kroku czując ponurą aurę tego miejsca, chcąc się znaleźć jak najszybciej w „Ostoji”. Po przejściu mniej więcej połowy długości dzielnicy, skręcili w bramę, w której stało kilku ponurych mieszkańców przyglądających się bacznie nieznajomym. Minęli ich nie poświęcając im większej uwagi. W podwórzu skręcili w następną bramę, która wprowadziła ich na większy placyk z resztką czegoś, co kiedyś musiało być pomnikiem. Ominęli szczątki na środku placu i skierowali się do jedynego większego lokalu w tym miejscu. Na lekko oberwanym szyldzie widniał wóz z zaprzęgniętym do niego mułem. Bez wahania wkroczyli do środka, jednak ich pewność siebie szybko prysła, kiedy zobaczyli ogólne poruszenie panujące na Sali wypełnionej nieludźmi. Kapitan szybciej wyrwał się z chwilowego zakłopotania, które ich ogarnęło. Jak na prawdziwego obieżytawerniarza przystało, pewnie skierował swe kroki przez tłum do szynku. Za ladą stał krępy krasnolud z sięgającą do pasa zwichrzoną brodą w kolorze miedzi. Brudną szmatą przecierał kufel, bacznie przyglądając się nowo przybyłym. Na widok jegomościa w idiotycznym trójkątnym kapeluszu, za którym ciągnęła się smużka dymu, jego twarz rozjaśnił szczerbaty uśmiech.
- Uszanowanko Kapitanie!
- Witaj Stratonie. Jak interes?
- Powoli…
- Skąd to poruszenie? Coś się stało?
- A to za sprawą tego tam – wymownie wskazał na człowieka śpiącego w kącie – spił się i plótł bzdety o…
- Szukamy Mundo Bruyensa – niespodziewanie do ich rozmowy wtrącił się Fern widocznie niezbyt ciekawy, o czym mówił pijaczyna.
- No to macie szczęście, bo i owszem jest i nawet jeszcze trzeźwy. Siedzi o tam – machnął ręką w kierunku stolika pod ścianom. – Podać wam coś?
- Twoją specjalność
- Się robi – podał im 2 zakurzone gliniane butelczyny, ponownie ukazując niepełne uzębienie.
Connor rzucił w jego kierunku dwie srebrne monety wysupłane wcześniej z sakiewki, które ten zręcznie chwycił i powrócił do czyszczenia czy też może brudzenia Kufla. Fern wziął flaszki i obaj ruszyli we wcześniej wskazanym kierunku. Przy stole siedziało kilku krasnoludów, grających w karty. Wszyscy byli do siebie podobni, prócz jednego, który miał długą czarną brodę, zaplecioną w warkocz, a w oku zbity monokl. Do niego właśnie zwrócili się nowo przybyli.
- Siemasz Mundo. Masz ochotę na odrobinę specjalności Stratona?
Krasnolud wyrwany z rozgrywki spojrzał na wesołego jegomościa, który go zagadnął oraz jego ponurego towarzysza.
- Connor pijaczyno! Pojawiłeś się wreszcie…
- Tylko nie pijaczyno! Wypraszam sobie! Każdy jeden prawdziwy wilk morski musi wypić. – kapitan z uśmiechem odebrał od Ferna jedną z butelek i postawił ja z hukiem na stole – A że ja ponadto jestem oficerem to musze pić podwójnie! – postawił drugą, obok pierwszej i zarechotał.
- Jużci widać, żeś wziął to sobie do serca – krasnolud również zarechotał, po czym wstał i uścisnął dłonie obu ludziom. - No psie juchy, jazda mi stąd, musze pogadać z moimi starymi znajomymi.
Pozostałe krasnoludy burcząc coś gniewnie wstały i rozeszły się robiąc miejsce „starym znajomym”.
- Masz trochę tytoniu? Skończył mi się kurważ mać.
- Znajdzie się – kapitan, zaczął majstrować przy sakiewce u pasa.
- No widzisz Fern, mówiłem ci, że pewnie go pierwszy obaczysz. I masz!
- Zbieg okoliczności…
- No nareszcie! – Connor z wypisanym tryumfem na twarzy rzucił sakiewkę na stół. Krasnolud nabił sobie własną fajkę z wyrobioną wprawą i odpalił ją od świeczki.
- Ahh, mocny… Nie sądziłem, że tak szybko zawitasz do Khairu. Ostatnio jak, żeśmy się widzieli, to zwijałeś się stąd w strasznym pośpiechu.
- Hah, faktycznie. Małe nieporozumienie w tawernie, mnie do tego zmusiło. Nie ma o czym gadać, było minęło, a na stole dobry trunek czeka…
Munro nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wziął napoczętą butelkę, zapraszając swoich gości do tego samego. Po czym wypili po wielkim hauście. Connor, aż wywrócił oczami i wykrzywił twarz przełykając. Fern natomiast swojego łyka nie dokończył, krztusząc się i kaszląc
- Co to… kurwa jest? – wysapał z wykręconą twarzą, łapiąc oddech, czym wprawił krasnoluda w chwilowy napad śmiechu
- Krasnoludki spirytus. Najlepszy, jaki można znaleźć w Khairze – odpowiedział spokojnie, chociaż jeszcze się krzywiąc O’Brien – zapomniałem już jakie mocne to cholerstwo Stratona.
- Ech wy ludzie. Niesamowite jak mogliście zawojować Nowy Syrion, kiedy nawet pić nie umiecie.
- Hola, hola! Nie raz już z tobą piłem i dzielnie ci dotrzymywałem pola! Fern pewnie też…
- Nie. Ja przychodzę do niego w interesach, a jeżeli mowa o interesach, to podobno miałeś coś do przekazania temu tu – wskazał brodą na Connora
- Aa tak. Twoje zamówienie, sprzed pół roku. Mam wszystko, co chciałeś – zwrócił się do żeglarza. – Ale kwota, która mi dałeś nie wystarczyła, więc jeszcze jesteś mi dłużny pięćset nieorżnietych, pięknie błyszczących złociszy…
- Co kurwa !? – O’Brien wybałuszył na niego oczy z szeroko otwartymi ustami ze zdumienia – Jak to? Dałem ci niemal pięć tysięcy!
- I tyle wydałem plus do tego łapówki oraz koszta własne, bez których nie wprowadziłbym tego do miasta.
- Ja pierdole…
- Coś ty zamówił ? – Fern popatrzył na niego z niedowierzaniem, wiedząc, że kwota, o której mówili to już mała fortunka
- Nie ważne – skwitował krasnolud – Nie przejmuj się Connor, za to, co kiedyś dla mnie zrobiłeś odłożę ci ten dług, bez naliczania procentów. Swój honor mam, teraz ty jesteś w potrzebie, będziemy kwita.
- Niech i tak będzie. – odpowiedział wyraźnie już spokojniejszy - Oddam, kiedy następnym razem zawinę do Khairu. Dasz radę to przetransportować do portu, bez wzbudzania podejrzeń ?
- Hah! wszystko jest załatwione. Muszę tylko wiedzieć kiedy?
- Gdzieś za cztery dni. Przyślę do ciebie jednego z moich ludzi z dokładną datą w przeciągu trzech dni.
- Jak go rozpoznam?
- Powie to, co ty mi rzekłeś wtedy, kiedy się poznaliśmy
- A więc ustalone. Można oblać – Krasnolud przepił do obu i pociągnął tęgi łyk. Connor poszedł w jego ślady skazując się tym samym po raz kolejny na wypalanie przełyku, a Fern jedynie symbolicznie pociągnął niewielkiego grzdyla.
- Czas na nas – widząc ociąganie się O’briena, Trooper postawił go za wszarz – Idziemy.
- Aleś ty nieużyty! No nic. Bywaj Mundo
- Bywajcie
Na wychodnym Connor zabrał jedna z flaszek „na drogę”. Podróż tym razem minęła im szybko i bezproblemowo. No może prócz tego, że lekko podpity już kapitan się rozgadał i chętnie odpowiadał na zaloty licznie o tej godzinie stojących dziwek. Przez co Fern musiał go kilka razy sprowadzać do porządku. Niebawem stanęli przed drzwiami „Pijanej Łasicy”. Dopiwszy ostatni łyk specjalności Stratona, kapitan lekko zataczając się wszedł do środka, a za nim Fern. Najemnik poprowadził ich do stolika blisko okna, gdzie też się wygodnie rozsiedli. I tym razem dziewka pojawiła się momentalnie, aby przyjąć ich zamówienie.
- Rumu!
- Jużci! Znakomity wybór Fern! Jak za starych dobrych czasów. Coś ty dzisiaj taki nie w sosie?
- Nie przepadam za nieludźmi. Po za tym jeszcze ta robota…
Po tych słowach w karczmie nastało większe poruszenie niż zazwyczaj. Ludzie tłumnie zaczęli wybiegać przez drzwi na podwórze.
- A tym co?
- Nie wiem, może im się wszystkim nagle szczać zachciało… - najemnik, od niechcenia, spojrzał przez okno, jęknął tylko i zaklął. Zerwał się i wybiegł za resztą, co karczmarz skwitował jednoznacznie.
- Kolejny, jebany sęp
Connor parsknął tylko, dopił z butli i ruszył za towarzyszem…

Ostatnio edytowany przez Kacek (2011-01-27 15:49:55)

Offline

 

#12 2011-01-31 22:20:47

 Saligia

Użytkownik

Skąd: Pyrlandia
Zarejestrowany: 2011-01-02
Postać: Ellestir’edaerthan
WWW

Re: ARC I - Początek

W milczeniu stała przed rzędem ciał elfickich wojowników. Już nie leżeli porzuceni jak niepotrzebne szmaciane lalki na polu śmierci, które zastała w miejscu ze swojej wizji. Była całkowicie wypalona – fizycznie i, przede wszystkim, psychicznie. W ciągu ostatniego dnia przeszła od pełnego niedowierzania zaprzeczenia, przez przerażenie, aż po skraj histerii. Teraz nie czuła już nic – w środku pozostała tylko ćmiąca, tępa pustka.
Wzięła ciężki oddech i zaintonowała cicho:
- Matko, przyjmij swych synów. Odbierz życie, które kiedyś im dałaś i poprowadź z powrotem do źródła. Bo jak tylko w ciemności lśni światło i tylko w milczeniu rozbrzmiewa słowo, tak tylko w umieraniu trwa życie.
Wzniosła przed siebie ramiona i splótłszy ze sobą kciuki, rozpostarła palce w wachlarz.
„Zatańcz dla mnie, Płomieniu.”
W mdłym świetle przedświtu długie jęzory ognia wystrzeliły w górę, rzucając na boki rozchwiane cienie. Ramiona drżały jej z wysiłku, ale nie opuściła ich, póki ciałopalny pochówek się nie dopełnił.
W końcu wyczerpana opadła ciężko na kolana. Co dalej? Jak, po tym wszystkim co widziała, mogła wrócić do swojego życia? Starczyło zamknąć oczy, by znowu nawiedzały ją nieruchome, martwe oczy Shae’aerte i innych Shira’tiher. Spojrzała na okruch księżycowego kamienia, który ją tu przyprowadził. Napłynęły wspomnienia, cała rzeka wspomnień… Każdy jednak w końcu zostawał przyćmiony przez wizje rzezi, jaką zastała. Kiedy tak obrazy przemocy przepływały przez jej umysł, w pustce, jaką w sobie nosiła, zrodziło się nowe uczucie. Zacisnęła do bólu dłoń na kościanej rękojeści myśliwskiego noża, który pod wpływem impulsu odpięła wcześniej od paska Shea’aerte. Odpowiedzialny za to zapłaci. Zdradził ich, więc ona dopełni obietnicy, którą złożył jej przyjaciel. Skoro tamten zdradził – umrze.
Zdecydowanym gestem zebrała w garść długie włosy i gwałtownym ruchem ścięła je przy karku. Wstała i posłała w niebo przenikliwy zew powietrznego drapieżnika. Wkrótce szelest skrzydeł oznajmił, że wybudzony ze snu, ale posłuszny wezwaniu, jastrząb przycupnął w pobliżu obserwując ją uważnie.
„Wybacz, bracie, ale potrzebuję twojej pomocy…”
Rozwinęła szmatkę, na której wcześniej ułożyła splecione pukle włosów poległych Shira’tiher i zaczęła mocować je do nogi posłańca. Przy puklu Shae’aerte ręce jej na moment zadrżały, ale nie pozwoliła już sobie na załamanie. Na końcu dołączyła własne włosy, po czym wysłała jastrzębia w drogę. Ayendir’edaerthan to wystarczy.
Sama tymczasem ruszyła dopełnić swojego postanowienia. Owinęła rzemyk z księżycową łzą wokół rękojeści noża i przyczepiła broń do paska. Następnie udała się w miejsce, gdzie widziała zamaskowanego nieznajomego. Pamiętała z wizji rozsypane pionki. Jeśli dopisze jej trochę szczęścia – to było to, czego potrzebowała by go znaleźć.
*
Przygotowania zajęły jej trochę, co ją drażniło, bo wiedziała, że z każdą chwilą tamten się oddala. Zdawała sobie jednak sprawę, że odprawiając rytuał nie będąc w pełni sił ryzykowała jeszcze większą stratę czasu. Lub coś gorszego.
To będzie trudne, trudniejsze niż szukanie Shae’aerte. Zamaskowany nieznajomy był jej obcy, nawet nie znała jego imienia, a w dodatku dysponowała gorszym wskaźnikiem, ale musiało wystarczyć. Odetchnęła głęboko, stojąc na skraju polany, na środku której rozpaliła niewielkie ognisko. Zacisnęła w dłoni znaleziony pionek, po czym zdecydowanym ruchem zsunęła z ramion płaszcz. Chłodne, wieczorne powietrze owiało jej nagą skórę, a wilgotne od rosy źdźbła trawy łaskotały delikatnie bose stopy, gdy szła w stronę ognia. Pod palcami wyraźnie czuła szorstkie drobiny ziemi. Skupiła się, rozciągając swoje zmysły, koncentrując na rymie żywiołów, pozwalając by ta bezgłośna muzyka prowadziła jej ciało. Trzy kroki, obrót, wzniesienie ramion, wygięcie ciała, piruet… Poruszała się coraz szybciej, niemal bez udziału świadomości, kierowana instynktem. Zatracała się w ekstatycznym tańcu, wprowadzając w coraz głębszy trans.
Oświetlana migotliwym blaskiem ogniska, poruszając się w rytm niesłyszalnej muzyki w coraz to bardziej skomplikowanych układach, wyglądała jak istota nie z tej ziemi. Gdyby natknął się na nią jakiś elf, wycofałby się z szacunkiem, wiedząc że trafił przypadkiem na obrzęd Mądrej. Krasnolud mruknąłby coś niepochlebnego o czcicielach drzew i poszedł w swoją stronę. Człowiek natomiast zapewne oddaliłby się czym prędzej, kreśląc na sercu znak odpędzający złe, przekonany że natrafił na jakieś leśne dziwo.
Nikogo jednak nie było i Ellestir’edaerthan bez zakłóceń odprawiała swoją ceremonię, poruszając się coraz szybciej i szybciej, aż po jej ciele spływały strużki potu. Nieznajomy był trudny to wyśledzenia, trudniejszy niż się spodziewała. Mijały kolejne minuty, a wyczerpujący dla ciała i ducha taniec nie przynosił efektów. Nie przerywała jednak, zdeterminowana by osiągnąć sukces, bo porażka po prostu nie była opcją. Nie mogła jednak ciągnąć rytuału w nieskończoność. Wiedziała że ryzykuje zmuszając się do wysiłku aż do granic wytrzymałości, ale nie przerywała wbrew rozsądkowi.
I właśnie wtedy poczuła strumień energii, przepływający przez każde włókno jej ciała. Dziesiątki chaotycznych obrazów zalały jej umysł. Zamarła, wyginając kręgosłup w paroksyzmie bólu i ekstazy. Posłała w niebo rozdzierający krzyk, po czym opadła bez sił na ziemię. Wyczerpana skuliła się w ciasny kłębek, wstrząsana drgawkami. Schowała w ramionach głowę, która pękała z bólu. Dlaczego to bolało? Nigdy dotąd jej się to nie zdarzyło… Nieważne. Więź została zadzierzgnięta i wiedziała już w którą stronę musiała się udać. Tylko najpierw musi odpocząć. Zmęczona… Taka zmęczona…
*
Wiele kilometrów dalej Ayendir’edaerthan spoglądała na leżące w rządku różnobarwne kosmyki włosów. Shae’aerte, Lia’vael, Kai’aren, Amon’sher… W zadumie przesuwała też między palcami długi, ciemnofioletowy pukiel. On martwił ją najbardziej.
- Przykro mi z powodu twoich ludzi, Lotna Strzało – odezwała się w końcu do stojącej za jej plecami wysokiej postaci okrytej charakterystycznym, plamistym płaszczem Shira’tiher. – Jutro odprawimy odpowiednie obrządki, tu na miejscu. Bądź jednak spokojna, że ich duchy zostały już bezpiecznie wyprawione do Matki.
Elfka skłoniła się, chociaż wiedziała, że odwrócona plecami do niej Ayendir’edaerthan tego nie widzi. Po chwili wahania odważyła się zapytać:
- A co z…?
- Ta sprawa nie dotyczy Leśnych Duchów – przerwała jej krótko. – Jak dotąd, w każdym razie.
- Mówimy o mojej córce…
- Ona nie jest twoją córką – ponownie weszła jej w słowo Mądra, a w jej głosie pojawiły się surowe nuty. Zaraz jednak spuściła nieco z tonu: – Wiem, że to trudne, Lotna Strzało, ale tak było zawsze. Tancerka Żywiołów to przyszła Mądra – jej lud, to jej rodzina.
Shira’tiher na opuściła wzrok, a jej ramiona opadły.
- Mówczyni, proszę cię… - odezwała się cicho. – Wiesz, że nigdy nie próbowałam na nią wpływać. Nigdy nie zdradziłam jej kim jestem. O nic nie prosiłam. Wiem jednak, że coś z nią jest nie tak. Nie chodzi o to, że odeszła. Wyczuwam, że czegoś mi nie mówisz. Wysłałaś przecież za nią obserwatora. Co się z nią dzieje?
Ayendir’edaerthan odwróciła się w końcu w stronę rozmówczyni i przyjrzała jej się uważnie, ale nie bez współczucia.
- Ta wiedza nie przyniesie ci ukojenia, Lotna Strzało – uprzedziła.
Tamta wyprostowała się i spojrzała stanowczo na Mądrą.
- To lepsze od niewiedzy. Od tego nieokreślonego niepokoju, który czuję. Proszę, powiedz mi, co się dzieje z moją… - ugryzła się w język. – Z Tancerką Żywiołów.
Starsza elfka westchnęła cicho wyglądając przez okno.
- Ona jest silna, żywioły ją kochają. Od dawna potrafiła się nimi posługiwać niemal bezwiednie. Gdy tylko nauczy się wyzwalać swój potencjał w pełni i świadomie – ma szansę stać się znakomitą Mądrą. Brakuje jej jednak równowagi i akceptacji samej siebie. Przez całe życie nigdy nie nauczyła się godzenia ze swoją rolą. Naturalnie wręcz posługuje się darami Matki, ale jednocześnie nienawidzi tego, że uczyniły ją inną. Nie potrafi jednak pojąć, że w jej wypadku bycie inną, oznacza, że jest kimś więcej, a nie mniej. Albo nauczy się to akceptować, albo zmarnuje swój potencjał. Ale o tym wiem od dawna i nie to mnie naprawdę martwi. - Odetchnęła ciężko. – Moc Natury, wymaga harmonii w jakiej Natura trwa. Tym doskonalszej, im potężniejsza moc, a jej moc jest bardzo silna. Ona musi postępować w zgodzie z Matką. Z jednej strony z powodu tej siły przychodzi jej to naturalnie, ale z drugiej… tym gorsze konsekwencje, jeśli jej się sprzeniewierzy. Tancerka Żywiołów poznała nienawiść i ona zatruwa jej ducha. Jak dotąd nie stało się nic nieodwracalnego, ale wyczuwam jej żądzę zemsty, żądzę zabijania. Jeśli jej ulegnie… - pokręciła głową.
- Jeśli jej ulegnie? – zapytała cicho dowódca Shira’tiher.
- Umrze. O ile będzie miała szczęście. O ile my będziemy mieli szczęście.
- Szczęście…?!
- Tak, szczęście. – Mądra spojrzała twardo na rozmówczynię. – Jeśli będziemy mieli pecha i ona okaże się słaba duchem na tyle by ulec, ale dość silna by przeżyć – oszaleje. Będzie naginać moce Natury wbrew jej prawom. A wtedy sami będziemy musieli ją zabić.

Ostatnio edytowany przez Saligia (2011-03-17 08:29:24)


Post ostatnio zmieniony przez Saligia 2011-01-15, 14:58, w całości zmieniany 2556242366 razy. Serio!

[random cryptic text] Choose your path wisely for there is only one weasel in the Dark Shadows of the Fallen Oak...[/random cryptic text]

Offline

 

#13 2011-02-07 23:54:16

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

Re: ARC I - Początek

Drzwi więzienne zostały otwarte o wiele szybciej niż mogli się spodziewać. Trooper nie był zaskoczony widokiem człowieka, który odblokował kratę wyjściową. Alchemik wyglądał jak siedem nieszczęść, z ubłoconym i postrzępionym odzieniem, oraz poharatanymi dłońmi, które w tym momencie ściskały pęk kluczy. Nie pojawił się jednak żaden strażnik, co samo w sobie było już dość zastanawiające.
Kapitan O'Brien zamilkł chwilowo łapiąc „ostrość sytuacji”. Miał wielką ochotę zażartować dość zjadliwie, jednak zbyt mocno interesował go rozwój wypadków. Creeda nie trzeba było zachęcać. Podszedł do zakneblowanego najemnika brutalnie „odbezpieczając” mu buźkę. Trooper zakasłał czując spiekotę własnego gardła.
- Wody... – wycharczał posyłając spojrzenie w kierunku dawnej ofiary.
- Chyba wódki! – nie wytrzymał Connor dorzucając swoje trzy grosze. Trudno było powiedzieć czy nie było w tym wrzasku faktycznej nadziei na trunek. Taki to był niefrasobliwy typ człowieka.
- Nie mamy na to czasu.
Alchemik podźwignął Ferna, aby mieć lepszy dostęp do więzów jakie ograniczały jego ruchy. Z pewnym trudem odbezpieczył je i odsunął się na bok.
- Musimy się zbierać. Dość szybko – dodał widząc jak najemnik powoli staje na równe nogi. Na zewnątrz słychać było wzmagającą się ulewę.
- Momencik moi mili, a nie zapomnieliście tak może przypadkiem o kimś? – zagadnął wesoło kapitan szukając szansy w zaistniałej sytuacji. Trooper już miał zamiar odpowiedzieć druhowi kiedy to brutalnie mu przerwano.
- Nie – Creeda wyraźnie gonił czas. Z minuty na minutę oddalał się od tego co mąciło mu myśli. Nie potrzebował kolejnych zawirowań i trudności. Mimo to, one same go odnalazły.
Trooper z jakiegoś powodu próbował go pochwycić za gardziel, jednakże nauczony wcześniejszymi zdarzeniami, Syrius odruchowo zrobił nieporadny unik.
- Nie ty będziesz decydował o tym co dalej – syknął złowrogo najemnik podchodząc do skutego O’Briena. Ani myślał robić dla kogokolwiek nic więcej ponad to co zawierała w sobie pieniężna stawka. Tym jednak razem takowej nie było. Nie odczuwał również wdzięczności za zwrócenie wolności, gdyż sam niedawno uratował alchemikowi jego marny żywot.
- Nie mam na to czasu...
Coś ciężkiego uderzyło o chłodne podłoże lochu. Creed wycofał się z pomieszczenia dodając przez ramię:
- W worku jest zaliczka i opis kontraktu, który miałem ci do zaoferowania. Potrzebuję abyś pojmał dla mnie pewną osobę. Z tego co się orientuję miałeś już z tym kimś styczność. Kiedy wykonasz zlecenie, będę na ciebie czekał w tym samym pomieszczeniu, które ostatnio zdemolowałeś. Tam otrzymasz resztę wynagrodzenia, choć myślę, że nie tylko to jest warte twej uwagi w tym wszystkim. Póki co masz wolną rękę. Pamiętaj jednak, iż czas nagli.
Trooper wstrzymał się z oswobadzaniem towarzysza, aby przetrawić nieco otrzymane naprędce informacje. W końcu udało mu się posłyszeć upragnioną frazę – zaliczka. Jego podejście poczęło diametralnie się zmieniać. Wiedział, gdzie wykona swój następny ruch. Wszystko leżało tam, na kamienistym podłożu.
- Myślisz, że pójdę gdziekolwiek w ciemno, byleby tylko dorobić się paru miedziaków? – parsknął Fern czując jednak, iż nie jest do końca szczery z tym co wypowiadał do uczonego.
- Jak mówiłem – wycedził pośpiesznie Creed – wszystko leży u twych stóp. Żegnam.
Zapadła chwila ciszy, którą przerwało dopiero potężne czknięcie podpitego pirata.
- Możesz być pewien, iż dorwę cię gdziekolwiek byś się ukrył, jeżeli nie dotrzymasz słowa – warknął najemnik do nowego pracodawcy kiedy ten coraz bardziej oddalał się w głąb podziemi. „Dokładnie...” dodał w duchu Syrius.
- Dość szybko się zdecydowałeś Fern – odparł Connor z radością witając swoje oswobodzone ręce.  Straż nadal była nieobecna.
- Z tego co widzę pieniądz jest konkretny, a po moich ostatnich doświadczeniach z „pracodawstwem”, mam ochotę jedynie na jasne konkrety. Pieniężne konkrety... – to mówiąc rozsupłał wór pełen monet. Na dnie odnalazł dodatkowo mały rulon pergaminu, który pośpiesznie odpieczętował i przysunął sobie do oczu, na tyle aby móc odczytać jego zawartość.
- Nie wierzę... To ten skurczybyk!
Krzyk najemnika był na tyle doniosły, iż rozlał się po korytarzach i pobliskich celach więziennych. Na ich szczęcie, strażnicy leżeli nadal niepomni otaczającej ich rzeczywistości.

Czekał za rogiem pomniejszego sklepiku. Postawny mężczyzna, a szlachetnych rysach twarzy i kruczoczarnych włosach spiętych w ogon, zalotnie raczył rozmową napotkaną mieszkankę Khairu.
- Ależ droga Pani, jesteśmy tacy młodzi, że frywolne myśli winny być z nami niemal jak poranny posiłek. Czyż nie?
Kobieta zachichotała obdarzając szlachcica ciepłym pocałunkiem w okolicach prawego policzka. Młodzieniec skwitował zajście szczerym uśmiechem. W tej samej chwili jednak, zauważył człowieka w masce, który gestem ręki dawał wyraźny znak, iż czeka. Roger de Flor przeprosił odpowiednio nadobną damę, poczym udał się niezwłocznie ku nieznanemu.
- Pan raczył na mnie wskazać? – zagadnął wesoło utrzymując jednak pewną dozę czujności. Jego prawa dłoń wspierała się na lasce.
- Handluję informacjami. Jestem skłonny przysiąc, iż możesz być tym zainteresowany – odparł nieznajomy nie siląc się zbytnio na uprzejmości. Baronet wyglądał na dość zaskoczonego, nie dawał po sobie poznać, czy otwartość z jaką przemawiał do niego obcy miała dla niego jakiś negatywny wydźwięk.
- Informacje? O to, to... – uśmiech na dobre zagościł na cwanym licu Rogera, tego typu reakcje jeszcze bardziej przekonały Creeda, iż nieświadomie może igrać z kimś bardzo szkodliwym – Zamieniam się w słuch Panie..?
- Jestem Syrius, nazwiskiem Creed dopełniany. To jednak mało istotne. Informacja dotyczy zamachu na twoje życie baronecie de Flor. Ta informacja jest darmowa, za resztę jednak liczę sobie odpowiednie stawki.
Wypowiedział to w ogromnym pośpiechu, jednakże docierając kompletnie do swojego słuchacza.
- Ktoś chce pozbawić mnie życia? – mężczyzna wyglądał na lekko niedowierzającego, jednak sięgnął w poły swego odzienia wydobywając kilka złotych monet.
- Z tego co się orientuję, masz dzisiejszego wieczoru zamiar udać się na dwór  Rivalda. Prawdopodobnym jest, iż uznałeś organizowany tam bankiet za całkiem dobry moment do wsiąknięcia w struktury tego kraju. Czyż nie? – coraz więcej monet lądowało do kieszeni alchemika –Bal maskowy z okazji przybycia królewskiej elity. To podczas tego „spektaklu” uderzą zabójcy.
- Kto za tym stoi? – odparł bez zbędnych emocji baronet.
- Nieważne kto, ważne że jest dla Ciebie nadzieja. Podczas balu odezwie się do Ciebie jegomość w czarnej masce nałożonej na oczy. Będzie dość postawnej budowy, z ogoloną czaszką. Radzę mu zaufać na tyle na ile to możliwe. Wynająłem go, aby cię chronił.
- Chronił? Ale dlaczego miałbyś robić coś takiego? – wyznanie informatora w istocie nie trzymało się jakiegokolwiek sensu. Ten jednak nie dawał za wygraną.
- Przekazałeś mi pokaźny datek, a wierzę iż jesteś w stanie oddać dużo więcej, po całej tej sprawie. Jest to dla mnie więcej niż opłacalne.
- Jak na człowieka, który leżał na ziemi, bity przez innych, jest Pan ciekawą personą Panie Creed.
Syrius poczuł się dotknięty na samą myśl o tamtym zdarzeniu. Pomyślał jednak, iż nie warto komentować tego zdarzenia, a już z całą pewnością nie komuś tak niepewnemu. Odwrócił się na pięcie i oddalił bez słowa w kierunku umówionego na później, spotkania. Był pewien tego, że Trooper nie odrzucić jego propozycji. Co do szlachcica, nie miał przekonania co do tego jak się zachowa w obliczu nowej perspektywy, ale finalnie byli przecież tylko bardziej istotnymi współpracownikami. Nikim więcej... A przynajmniej do czasu gdy odnajdą „Życzenie Śmerci”.


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

#14 2011-02-08 01:41:07

 Egor

Gejm-majster

Skąd: Barlinek
Zarejestrowany: 2010-11-30
Postać: Fernando Trooper
GG: 3536961

Re: ARC I - Początek

- Dziś wieczór, dwór Rivalda. I niby ta maseczka ma sprawić, że mnie tam wpuszczą… - przewrócił czarną, karnawałową maską w palcach - Trochę mało materiału jak na kamuflaż…
- Chlej Fern, a nie, przejmujesz się głupotami – Connor podbił puchar w górę i nie czekając, przechylił jego zawartość do ust. Trooper nie poszedł za jego przykładem, cały czas wpatrzony w maskę. Siedzieli w tawernie, było południe. „Ucieczka” poszła jak z płatka, dużo pomógł fakt, że wszyscy strażnicy leżeli nieprzytomni na ziemi w rozmaicie wygiętych pozach. Szybko znaleźli skład, zabrali swoje rzeczy i czmychnęli stamtąd zanim ktokolwiek zdążył się ocknąć. No i trafili do karczmy. Fern już dawno się przekonał, że Connor to osoba, z którą „trafia się do karczmy”, ba, jednym z niewielu żartów najemnika był ten o honorowej śmierci kapitana, kiedy to ginie w różnoraki sposób (w zależności od wersji) przy pucharze spirytu, w karczmie, z uśmiechem na ustach.  Fakt, że nikogo nie śmieszył, nie przeszkadzał mu powtarzać go podczas każdej większej popijawy.
- Swoją drogą, ten kulajnoga w masce, jak mu tam…
- Creed
- Możliwe..
Zamilkli. Ferna niezbyt obchodziło do jakich wniosków na temat Creeda doszedł jego druh, aczkolwiek wiedział, że prędzej czy później temat zostanie rozwinięty. Na co nie miał najmniejszej ochoty. Przyznał się przed sobą do porażki z Creedem na tle intelektualnym. Kiedy już myślał, że go rozszyfrował, ten znowu namącił i doprowadził Ferna do bólu głowy. To, co knuje ten człowiek, to jedna, wielka zagadka. Warto jednak poczekać, aż się rozwiąże. I warto przy tym być…
- Straszny smutas…
- Kto? – Trooper wyrwał się z zamyślenia.
- No ten w masce… Ja na twoim miejscu to chędożyłbym to złoto i mu nie pomagał, cholera wie przeciw komu spiskuje.
Fern nie odpowiedział, nawet się tym nie przejął. Dobrze znał Connora i jego wymyślne paranoje, występujące kiedy przebywa zbyt długo na lądzie i się porządnie narąbie. Odsunął krzesło, schował maskę za pazuchę i zaczął odpinać pasy.
- Zaopiekuj się tym, Connor. Wrócę po robocie. – położył na blat miecz i sztylety. Tego z buta jednak nie wyciągnął, zapewnie profilaktycznie.

Ku zdziwieniu najemnika, maska faktycznie okazała się przepustką. Nie musiał się nawet przedstawiać, po prostu go przepuszczono. Przeszedł przez salę wejściową, z dwustronnymi, ogromnymi schodami, i wszedł przez drzwi prosto do ogromnego pomieszczenia, w którym spokojnie zmieściłaby się królewska flota. No, niemal. Sala miała kształt owalny, przez jej pół długości, przy ścianie, ciągnął się zagięty w łuk stół obstawiony wyszukanymi potrawami, trunkami i gośćmi, oczywiście. Łącznie z tymi, którzy zajmowali resztę powierzchni, w większości przysłoniętymi dziesiątkami masywnych, zdobionych kolumn, było ich na pewno kilkaset, wszyscy ubrani w balowe stroje i maski.
- No pewnie.. I jak ja mam tu niby go znaleźć… - wyczuł na karku czyjeś spojrzenie. Obejrzał się i spostrzegł starszą, schludnie uczesaną kobietę, która wcale nie odwróciła wzroku, kiedy ich spojrzenia się zderzyły. Nerwowo poprawił maskę, westchnął i ruszył w tłum, rozglądając się za de Flourem. Nie lubił takich przyjęć. Setki gburowatych szlachciców w jednym miejscu, wszyscy podlizujący się temu najważniejszemu, udający miłych dla każdego, a tak naprawdę wszystkimi gardzący. Creed by się tu odnalazł, to pewne. Ale nie było go tu i odnalezienie tego pajaca jest zadaniem należącym do niego, Fernando Troopera.  Zadaniem zaiste nie tak prostym, jak by się to mogło na początku wydawać. Fern przepychał się ramionami, torując sobie drogę i próbując rozpoznać w którymś z przebierańców swój cel.

Po tuzinie toastów, kilkunastu utworach zagranych przez orkiestrę i przynajmniej kilkudziesięciu minutach, w końcu go znalazł. Ubranego elegancko jak zawsze, bez maski, z czarnymi jak smoła włosami. Widocznie dopchał się tam, gdzie chciał, gdyż prowadził dyskusję z samym Rivaldem, który nie wydawał się ani trochę zainteresowany czy słowami, czy też samą osobą towarzysza. Cóż począć, nie od dziś wiadomo, że to największy burak wśród buraków. Trooper uśmiechnął się, dumny ze swojego porównania, poczym podszedł bliżej. Szlachcic zauważył go. Zręcznie zakończył rozmowę z lordem, poczym wskazał na drugi koniec stołu, którego budowa nie miała wiele sensu, gdyż, aby dostać się na sam środek, gdzie dumnie unosił brodę lord Nowego Syrionu, trzeba było wejść w lukę między stół a ścianę, na samym początku sali, poczym przejść łukiem na sam jej koniec, czyli na środek. Zakręcone, toteż najemnik cieszył się, że nie musi tego nikomu opisywać. Zresztą, po co komu wygoda i praktyczność, kiedy ma półowalny stół?

- Nie mogę wręcz uwierzyć, że pan Creed przysłał kogoś takiego…
- Kogoś jakiego? Co masz na myśli? – wiedział, że nie będzie łatwo, lecz sam sytuacji nie polepszał.
- Mam na myśli powierzenie mojego bezpieczeństwa w ręce zbira i mordercy. – odrzekł bez chwili zwątpienia.
- Taak, więc skoro już się przedstawiliśmy, to pewnie domyślasz się, że zbir i morderca nie czerpie raczej wielkiej przyjemności z takich zadań, jak niańczenie rozpieszczonych, zapatrzonych w siebie bogaczy, którzy cały świat obserwują ze swojego podwyższonego krzesełka.
- Nie sądzę, aby te słowa skutecznie opisywały moją osobę... Wszakże…
- Wszakże, to my mamy mało czasu. – przerwał Rogerowi, na co ten się skrzywił. Widocznie tego nie lubi – Fern zanotował to w pamięci – Widziałem na sali co najmniej pięciu, są wmieszani w straż, więc dysponują nieco cięższą bronią, niż ta, którą, jak zgaduje, udało przemycić się nam? – szlachcic skinął głową, spoważniał – Musimy iść, natychmiast.
- Gdzie?
- Do Łasicy. A raczej do mieszkania z nią sąsiadującego, będę prowadził.
- Dalej niewiele z tego rozumiem. Kto chcę mojej śmierci? Dlaczego?
- Sam niewiele z tego rozumiem,  wiem tylko, że w tym mieszkaniu będzie Creed, a on wydaje się bardziej obeznany w temacie, więc zapytasz jego.
- Niech tak będzie – szlachcic znów przytaknął. Fern był pewien, że gdyby nie szczególne okoliczności, ta rozmowa nie przebiegłaby tak łagodnie. Rozejrzał się za strażnikami, przygarbił delikatnie i cichszym tonem powiedział – To dobry moment, wznoszą toast. Chodźmy.

I wyszli, a żaden z gości, prócz starszej kobiety, nie odprowadził ich nawet wzrokiem.

Offline

 

#15 2011-02-15 21:01:16

 Likurg

Użytkownik

Skąd: Poznań/Włocławek
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Baronet Roger de Flor

Re: ARC I - Początek

Szlachcic siedział samotnie przy stoliku. W milczeniu układał pasjansa, zbierając i tasując raz po raz talie. Oprócz niego w pomieszczeniu znajdował się jeszcze kapitan, jak zwykle z nieodłączną butelczyną ,  ponury Trooper podpierający swoim cielskiem ścianę i on, Creed być może najbardziej interesująca persona wśród zgromadzonych, zwłaszcza dla Rogera. Flor przerzucał karty między dłońmi z zadziwiającą zwinnością,  której nie powstydziłby się żaden krupier, ani szuler. Przez moment w pokoju rozbrzmiewał jedynie szelest kart i cmokanie kapera. Cisza ciążyła, kuła umysł jak kamyk w bucie może uwierać stopę. W końcu, pierwsza osoba zdjęła but:
-Powiesz mi wreszcie do cholery co tu się dzieje Creed! – Głos najemnika brutalnie przerwał świętą cisze, boleśnie dobijając się do świadomości obecnych. – Co to ma znaczyć ty szumowino?! Czemu kazałeś mi ratować tego gogusia. – Bezceremonialnie wręcz niegrzeczny sposób wskazał palcem arystokratę. Zdziwienie zagościło na twarzy mężczyzny, zdziwienie nie tyle podyktowane brakiem odpowiedzi ze strony Creeda, lecz brakiem reakcji szlachcica na zniewagę. Wzrok obecnych skupił się na mężczyźnie przekładającym karty. Krople deszczu poczęły bębnić o szybę, wiatr wzmagał się, dudnienie stawało się coraz intensywniejsze. Roger jednym ruchem zgarnął karty skrywając je w kieszeni płaszcza, podniósł się ociężale jedną ręką wkładając nakrycie głowy, drugą  opierając się na lasce. Leniwym krokiem podszedł do okna, wpatrując się w noc po przez zabrudzone szyby.
-Słuszne pytanie – zaczął z wolna – Zadane we właściwym czasie, właściwej osobie Panie Trooper. Przypadkiem trafił Pan w sedno. A więc Panie Creed? Czemu?
Oślepiający błysk tnący niebiosa i grzmot mocno za akcentowały  słowa. Światłocień efektywnie podkreślił sylwetkę Rogera. Wyniosła postać  złowrogiego tytana, znieruchomiała niczym posąg zapomnianego bohatera. Przez moment, ułamek chwili w pomieszczeniu było ich dwóch. Ten przy oknie i ten na ścianie, cień człowieka z wspartego na lasce...nie, nie człowieka, cień przypominający potwora, skrzywionego w pół demona którego piekło wypluło na ziemie by szerzył zniszczenie, odbicie Lucyfera. Creed nie odpowiedział, stał w milczeniu obok drzwi, zaskoczony nagłą zmianą postawy arystokraty.
- Powiadają, że ludzie noszący na twarzy maski chcą coś ukryć.  Skrywają swoje żądze, przeszłość, prawdziwą osobowość. Wyczuwam w Panu chciwość Panie Creed,  ale to tak pospolite pragnienie iż mniemam iż nie je ma skrywać ta żałosna rzecz na Pańskiej twarzy.
BŁYSK!
Starszy, posiwiały mężczyzna biegnie ulicami miasta w strugach deszczu. Spieszy się, nie chce przemoknąć.
GRZMOT!
- Ktoś dybie na moje życie, to żadna nowość, zawsze znajdzie się jakiś rogacz pragnący odzyskać honor, lub wściekły ojciec zhańbionej córki. Interesujące w tym wszystkim jest to, że zjawia się nieznajomy by mnie ostrzec i zadaje sobie aż tyle trudu by uchronić mnie przed zgubom.
BŁYSK!
Starzec wpadł pod daszek wystawy sklepowej by odsapnąć w miejscu skrytym przed deszczem. Potrącił niechcący ukrytą pod kapturem postać. Kaptur osunął się ukazując twarz ozdobioną tatuażami, twarz kobiety-elfa. Spłoszona tym faktem kobieta oddaliła się pospiesznie. Paspartie nie maił czasu zastanawiać się nad tym co widział.  Czas na odpoczynek minął, trzeba biec dalej.
GRZMOT!
- Istnieje jednak jeden szkopuł Panie Creed. Moi starzy wrogowie nie inwestowaliby tylu środków, aby  dopaść mnie w tej obcej krainie, dla nich prościej byłoby skonstruować zasadzkę przed moją podróżą. A więc zleceniodawcą musi być ktoś z tond, miejscowy.
Szlachcic odwrócił się, postąpił krok do przodu, jeden błysk jeden krok bliżej Creeda.
BŁYSK!
Starzec jest coraz bliżej swojego celu. Widzi go w świetle zsyłanym z niebios.
GRZMOT!
Skrzypnięcie odbezpieczanego mechanizmu laski, zagłuszone odgłosem burzy.
- Pojawia się więc pytanie. Kto to jest? Nie zdążyłem się jeszcze narazić żadnemu mężowi, ani ojcu, więc ten ktoś musi obawiać się samej mojej obecności w TYM mieście.
BŁYSK!
Starzec dopada wejścia, tak to już bardzo blisko, już tuż, tuż, teraz tylko pozostało go znaleźć, na pewno tu jest, bo gdzie niby indziej miałby pójść. Trzeba też w jakiś sposób załagodzić jego gniew, zbyt długo byliśmy nie obecni.
GRZMOT!
-W ten sposób wracamy do pytania wyjściowego, czemu? Czemu kłopocze się Pan mną Panie Creed ? Czy aby chodzi TYLKO o pieniądze? Wszak ten ktoś obsypałby Pana równie wielką sumą za moją śmierć. Dochodzę do ciekawych wniosków, Panie Creed...
BŁYSK!
Nagle drzwi do pomieszczenia otworzyły się, było to tak wielkim zaskoczeniem, że  wszyscy skupili uwagę na osobie która w nich właśnie się pojawiła.
GRZMOT!
Wszyscy? A może jest ktoś, kto skupił się na czymś, na kimś innym. Creed po odruchowym odwróceniu wzroku w kierunku wejścia, chciał ponownie odnaleźć sylwetkę Flora i odnalazł ja w miejscu w którym najmniej tego chciał. Roger korzystając z oślepienia wywołanego przez błyskawice, znalazł się na wyciągnięcie ręki od alchemika. Creed spostrzegłszy lśniące ostrze w miejscu laski arystokraty instynktownie cofnął się, ale za plecami napotkał twardy opór ściany. Flor był gotowy do zadania ciosu. Paniczny krzyk wyrwał się z gardła Syriusa. Trooper poderwał się chwytając za miecz, jednak gdy zauważył, że celem Flora nie jest Syrius, odpuścił. Nie był w stanie nic zrobić, by bronić alchemika, sam też nie był pewny czy chciał go bronić.
BŁYSK!
Pchnięcie zadane lśniącym ostrzem. HUK padającego ciała. Syrius osunął się ciężko po ścianie,  twarz nadal skrywała mu maska, nie tylko twarz...emocje również.  Ostrze Rogera utknęło w jednej trzeciej swej długości w pieczony prosiaku, leżącym na srebrnym półmisku  trzymanym przez roztrzęsiony Paspartie w progu tych drzwi, obok których klapnął alchemik.
-Ponownie wieprzowina uratowała Ci życie, Paspartie. Nie było Cie gdy byłeś mi potrzebny i zjawiasz się ponownie bez słowa wyjaśnienia. To ostatni raz Paspartie. Następnym razem nic Ci nie pomorze. Na co mi służący, którego wiecznie nie ma.
Arystokrata, zostawił swoją broń tkwiącą w kolacji, po czym przykucnął przy alchemiku.
- Co do jednego Pan się nie mylił, Panie Creed. Jestem w stanie dużo zapłacić za informacje, zwłaszcza te najbardziej użyteczne. – zamachał mu przed maską brzęczącą sakiewką, lecz nie dał mu jej. Psu kość daje się jedynie za wykonaną sztuczkę, Creed swojej jeszcze nie dokończył, ale w pomieszczeniu znajdował się inny pies wojny, który swoją sztuczkę zakończył perfekcyjnie. Szlachcic wstając rzucił sakiewkę w stronę Troopera, którą ten mimowolnie pochwycił.
-Nie wiem ile ten człowiek – wskazał Syriusa – Panu zapłacił, mimo to podwajam tą sumę oczywiście w zamian za ochronę z Pańskiej strony. – Zakończył lekkim skinięciem głowy.
- A teraz do jedzenia Panowie, kolacja podana, czas na odpowiedzi i pytania nadejdzie później.
Connor wypuścił powietrze ze świstem, ocierając jednocześnie czoło z potu. – Do czorta – westchnął- A już myślałem, że trafi butelczynę. Żal byłoby zmarnować taką ilość trunku. – Spojrzał pożądliwie na zacny napój stojący na tej samej tacy co pieczone prosie. Flor gestem zaprosił kapitana do stołu, a ten nie dał na siebie długo czekać.
- Nie potrzebuje tego i nie będę nikogo chronił. -Trooper odrzucił sakiewkę.-Kto to jest i z kąt wiedział gdzie jesteśmy?
- Od karczmarza, Panie – Odparł Paspartie kłaniając się lekko, po czym powrócił do nakładania kolejnych porcji pieczeni.
-Karczmarza? Z kat on wiedział gdzie jesteśmy?- Bezwiednie zapytał kapitan.
-Hahahaha –De Flor zachichotał niewinnie, zakrywając usta dłonią. – Ach, no...hihihi...poprosiłem go aby dostarczył nam wieczerze, pomyślałem, że tak będzie przyjemniej. – spojrzał niewinnie po obecnych.

BŁYSK

Ostatnio edytowany przez Likurg (2011-02-16 13:26:09)

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.la2husaria.pun.pl www.wwsis.pun.pl www.san-news.pun.pl www.zzip15.pun.pl www.speedmenago09.pun.pl