Pieczara Ogara

Welcome to DEADWISH!!


#16 2011-02-28 11:00:30

 Saligia

Użytkownik

Skąd: Pyrlandia
Zarejestrowany: 2011-01-02
Postać: Ellestir’edaerthan
WWW

Re: ARC I - Początek

Przyczajona na skraju lasu z daleka obserwowała mury miasta. Więź wyraźnie ciągnęła ją tam, ale sama przed sobą przyznawała, że boi się zbliżyć. Od tego skupiska płynęła dziwna, obca melodia o rytmie… cóż gdyby ktoś kazał jej go opisać to nazwałaby go „rytmem bez rytmu” jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało. Wzdrygała się na samą myśl, że będzie musiała się zbliżyć i zanurzyć w tej… w tym czymś. Jej wahanie wzmacniał tylko fakt, że zdołała się już zorientować, że ujawnianie się ze swoją przynależnością rasową nie było najlepszym pomysłem. Nie pierwszy raz przeklęła swój charakterystyczny wygląd. Szpiczaste uszy łatwo ukryć pod kapturem, ale dziwnych dwukolorowych oczu już nie sposób. Z tatuażami na twarzy też niełatwo. Wątpiła by ludzie oba te elementy połączyli jednoznacznie z elfią rasą (jak to było w przypadku ostrych uszu), niemniej bardzo mocno wyróżniały ją z tłumu.
Nie mogła jednak się wycofać. Zacisnęła zęby i pięści, podsycając w sobie gniew, a wraz z nim determinację. Wróciła do skromnego obozowiska, które przygotowała wcześniej i zabrała się za przygotowania.
*
Siedziała przy niewielkim osłoniętym ognisku, kończąc przygotowywać pastę z leśnych darów, która zamierzała nałożyć na twarz. Miała ona przyciemnić jej jasną skórę i pokryć tatuaże na twarzy. Nie miała szans przykryć ich całkiem, ale przynajmniej nie będą się aż tak bardzo odcinać. Jeśli utrzyma głowę z cieniu kaptura i będzie unikać patrzenia prosto w oczy, może uda jej się jakoś prześlizgnąć…
Nowa nuta. Zbliżał się jeden z leśnych łowców. Wyczuła jednak, że nie poluje na nią, a jest jedynie zaciekawiony i ostrożny. Delikatnie nawiązała z nim więź.
„Dlaczego siedzisz przy Jasnej-Bestii-Która-Kąsa-Gorąco?”, zainteresował się szary wilk, który przyczaił się w pewnej odległości. Z lekko zjeżonym futrem obserwował ognisko.
„Pomaga mi w polowaniu, wilczy bracie.”
„To mój teren.”
Basior zesztywniał, unosząc ogon i stawiając uszy na baczność. Wbił w nią spojrzenie bursztynowych ślepi
Odwróciła wzrok. „Nie będziemy polować na twoich terenach, ale wiele wilczych skoków stąd.” Wskazała kierunek.
Niedobre miejsce, wilcza siostro.” Położył po sobie uszy i przywarował. „Dużo wysokich bezogonów. Tych głuchych. Mają Latające Szpony, Kije-Które-Plują-Hukiem, Ziemię-Która-Gryzie... Złe miejsce, wilcza siostro. Chodź z nami zapolować. Stado jest za Szybką Wilgocią.”
„Nie mogę, wilczy bracie. Poluję na jednego z głuchych bezogonów.”
„Bezogony niesmaczne.”
„Nie będę go jeść.”
„To po co polować?”
Wilk przekrzywił łeb.
„Skrzywdził moje stado. Pozbawił oddechu mojego partnera.”
„I teraz ty pozbawisz oddechu tamtego.”
„Tak.”
„Jak pozbawisz go oddechu, to twój partner odzyska swój?”
„Nie.”
„Więc po co?”
„Bo…”

Poczuła lekki, nieprzyjemny wstrząs mentalny, gdy utraciła więź porozumienia z wilkiem.
- Bo muszę – odparła cicho, patrząc w ogień. Nie potrafiła tego wyjaśnić, bo wilki nie znały pojęcia zemsty. To było coś, co nie mieściło się w ich pojmowaniu. Basior chwilę jeszcze obserwował ją z przekrzywionym łbem, po czym machnął ogonem i zniknął w lesie, by z powrotem dołączyć do stada.
Ellestir’edaerthan westchnęła cicho, po czym wróciła do przerwanego przygotowywania „miejskiego kamuflażu”.
*
Skuliła się pod podcieniem budynku, klnąc po raz kolejny pod nosem. Deszcz lunął nagle i niespodziewanie. Jak mogła tego nie przewidzieć? Ona – Tancerka Żywiołów, która od dziecka wyczuwała najmniejsze wahania pogody. Przeklęte miejsce i jego nienaturalna muzyka! Mimo największych starań, deszcz zmył z jej twarzy większość kamuflażu, znowu czyniąc tatuaże boleśnie widocznymi. Nie byłby to taki problem, bo i tak już się ściemniło, a ona zamierzała wrócić na noc do lasu i zacząć poszukiwania od nowa rano. W tym nienaturalnym środowisku, podążanie za więzią było znacznie trudniejsze. Kiedy jednak okazało się, że bramy są zamknięte nieomal wpadła z panikę. Dlaczego mieliby zamykać bramy? Dowiedzieli się, że tu jest i zamykali ją w pułapce? Nie, nie – niemożliwe. Skup się! Nie panikuj. Na pewno jest jakieś wyjaśnienie, dlaczego ludzie chcieliby się sami zamykać w tym dusznym miejscu. Nie byłaby to pierwsza rzecz, której nie rozumiała. Trzeba się zastanowić jak…
Łup! Jakiś staruszek wpadł na nią z impetem, aż kaptur zleciał jej z głowy. Z przestrachem czekała na jego reakcję, ale ten tylko wymamrotał coś w tym swoim gardłowym języku. Pospiesznie zaciągnęła kaptur i odwróciła się, by oddalić pospiesznie, ale coś ją powstrzymało. Odwróciła się i spojrzała jeszcze na plecy nieznajomego. Coś… Jakaś nuta. Nieokreślony, niewyjaśnialny podszept instynktu, do których zdążyła już przywyknąć. Wahała się tylko chwilę, zanim podążyła pospiesznie za tamtym. Ciemność i szum deszczu, skrywały jej obecność
*
Zimna struga deszczu ściekała wartkim strumyczkiem po krawędzi kaptura na jej kark i plecy, ale nie zważała na to. Jej uwaga skupiona była wyłącznie na budynku, w którym zniknął tamten starzec. Tak, teraz wyraźnie czuła przyciąganie więzi. Był tam. Zdrajca. Morderca. Jej cel. Widziała jednak cienie w oknach i zrozumiała, ze nie jest sam. Czekać, przyczaić się. Polowanie wchodziło w ostateczną fazę. Zostanie czy wyjdzie? Czekać…
*
Ocknęła się z nerwowej drzemki, wstrząsana dreszczami. Pod powiekami wciąż miała twarz Shae’aerte, który coś do niej krzyczał, ale nie mogła przypomnieć sobie jego słów. To było coś ważnego.
Shae’aerte! Morderca! Spojrzała niespokojnie na budynek, który miała obserwować i z przerażeniem stwierdziła, że jest kompletnie ciemny. Zaraz, zaraz więź… Jest! Wciąż go wyczuwała. Odetchnęła cicho po czym zebrała się w sobie. Już czas. Skupiona na przyciąganiu, zbliżyła się do budynku, szukając jak najdokładniej źródła. Tam… okno na piętrze. Uważnie wyszukując punkty podparcia na śliskiej ścianie zaczęła ostrożną wspinaczkę.
-
Creed ocknął się ze snu, wiedziony przeczuciem, że coś jest nie tak. Szum, wiatr… Do diabła – okno się otworzyło. Wstał z łóżka, krzywiąc się lekko z bólu, gdy nadwerężył bok uszkodzony podczas upadku. Poczuł silny zapach deszczu, wilgoci i… i czegoś jeszcze. Dymu, lasu, ziół. Czyżby… Kątem oka zdążył jeszcze zarejestrować nagły ruch w cieniu pokoju, gdy poczuł gwałtowne uderzenie, które zwaliło go z nóg.
- Fahlissa! – wysyczał wściekły kobiecy głos. Bardziej wyobraził sobie, niż faktycznie dostrzegł wykrzywioną furią twarz szczupłej postaci, której ciężar przygniatał go do ziemi. Za to wzniesionego do ciosu noża już z pewnością sobie nie wyobraził.
„Co za paskudny dzień”, zdążyło przemknąć mu przez myśl, nim ostrze opadło.
-
Skoczyła na mordercę, ściskając w ręce nóż należący wcześniej do Shae'aerte. Oboje ciężko upadli na ziemię. Usłyszała jak tamten jęknął z bólu. Wznosiła nóż, gotowa zadać ostateczny cios...
Kakofonia! Fałszywe nuty! Zgubiony rytm! Utracona harmonia... A potem cisza. Straszna cisza...
Nóż wypadł jej z ręki i głuchym stuknięciem upadł na ziemię. Odskoczyła od obalonego nieznajomego i sunąc po podłodze, wycofała się tyłem aż pod ścianę, gdzie zwinęła się w kłębek, obejmując ramionami głowę.
-
Syrius nie bardzo rozumiał co się w zasadzie stało. W jednej chwili jakieś nieznane mu dziewczę skoczyło na niego jak wcielenie furii i zamierzało zadźgać nożem z przyczyn bliżej nieznanych... A zaraz potem to samo dziewczę cofało się od niego jakby ją przerażał. Na dodatek, zjawisko teraz kuliło się pod ścianą i szlochało rozpaczliwie, wyrzucając z siebie niezrozumiały potok elfiej mowy. Patrząc na ten przemoczony do suchej nitki kłębek nieszczęścia trudno było uwierzyć, że jeszcze chwilę temu próbowała go skrzywdzić.
- Co za paskudny dzień. I noc też na dodatek – wymamrotał pod nosem, zerkając na gadającą do siebie elfkę. I co on miał z nią zrobić?

Ostatnio edytowany przez Saligia (2011-03-04 00:07:00)


Post ostatnio zmieniony przez Saligia 2011-01-15, 14:58, w całości zmieniany 2556242366 razy. Serio!

[random cryptic text] Choose your path wisely for there is only one weasel in the Dark Shadows of the Fallen Oak...[/random cryptic text]

Offline

 

#17 2011-03-07 23:00:23

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

Re: ARC I - Początek

=====================================================================OKOŁO DWÓCH GODZIN WCZEŚNIEJ
=====================================================================
Po chwilach pełnych wzajemnej niechęci oraz inszych złorzeczeń cała czwórka zasiadła do posiłku. Zajadając się przy jednym stole, łypali na siebie spode łba. Sytuacja tworzyła napięcie o namacalnym stężeniu. Jeśli jednak spoglądać na to wszystko z dalszego planu, można byłoby uznać to co się działo, za wyjątkowo komiczną scenę.
U szczytu stołu przysiadł ten, który zaaranżował całe to niecodzienne spotkanie. Syrius Creed, nieco bardziej ostrożny po ostatnich zdarzeniach, zajadał w milczeniu.  Co rusz odchylał dłonią maskę, aby kawałki pieczeni mogły dotrzeć do jego dość wąskich ust.
Próbował nie zwracać póki co uwagi na osobę siedzącą naprzeciw. Baronet dokładnie wiedział, iż nałożył na „przeciwnika” dość stosowną klamrę psychologiczną. Sam raczył co chwilę rzucać anegdotkami, chcąc najwyraźniej ośmielić nieco towarzystwo. Po części realizacja tego planu doszła do skutku. Ośmielenie jednako, możne mieć różny wydźwięk.
- ... w ten oto sposób odnalazłem dość frasobliwego mistrza krawieckiego. Po prawdzie jednak, największym mistrzostwem okazała się uroda jego córki, ale nie miałem zanadto śmiałości, by zaproponować ugodę pokrywającą wydatek zarówno w kwestii odzieżowej, jak i tej drugiej, również od  dotyku ciała niestroniącej... – de Flor roześmiał się kameralnie, dodając pointę – Byłoby to jednak tak grubiańskie zachowanie, że...
- Jaśnie panicz raczy wybaczyć – przerwał z przekąsem Fernando Trooper celując ostrzegawczo widelcem w klekoczącego szlachcica – Zwykłem jednak używać ust w stosownym do sytuacji celu. Choć  oczywiście nie muszę mówić „Waszej Znakomitości”, że podczas posiłku, paplanie jest przejawem skrajnego chamstwa i kanałowego wychowania.
Sarkastyczna uwaga, która spłynęła jadowicie z ust najemnika, wzbudziła nieliche rozbawienie w kapitanie Connorze, który niebezpiecznie zachwiał się na swoim siedzisku. Roger wzruszył tylko ramionami. Wszyscy zdawali się jednak czekać na przejście do sedna. Wręcz do przemowy, która powinna zwieńczyć to nie całkiem przypadkowe spotkanie.
Baronet starał się wyłowić chytrze, jak najwięcej szczegółów w postaci alchemika, niestety ten siedział zbyt daleko od głównego źródła światła w danym pomieszczeniu.
- Creed, każesz nam już dość długo czekać. Jestem co prawda skłonny poczekać jeszcze trochę, gdyż kto wie... Może kolejny „darmowy” mieszek wpadnie w moje łapska... – mówiąc to Trooper wykonał fałszywy ukłon w kierunku ironicznie uśmiechniętego de Flora.
- Nie zwykłem wyrzucać pieniędzy do ścieków – zawtórował wesoło szlachcic gładząc delikatnie głownię swojej laski.
- W takim razie przyda ci się kolejna lekcja ogłady. Nie rzucaj psu kości, jeżeli wiesz iż jego kły sięgają dalej od twoich. Może się bowiem okazać, że nie uzna za stosowne pójść w bój tylko dlatego, że jakaś słaba jednostka zapragnie na nim uwiesić smycz. Tak kość to twoja nieudolność.
Zamożny młodzian nie odpowiedział na zaczepkę. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, mimo to Creed zauważył wyraźną zmianę w sposobie spojrzenia szlachcica. Nazwanie go morderczym byłoby dobrym doborem określenia.
- I na drugą nóżkę..!
W tym momencie kapitan O’Brien postanowił na dobre odpłynąć od towarzystwa, padając głucho na podłogę. Pijacki sen, ogarnął niespokojne wody drzemiące teraz w jego głowie. Wciąż jednak ściskał w dłoni swą ukochaną butelczynę. Najwyższy priorytet na lądzie.
- Trooper... – nagle cały harmider ucichł. Po raz pierwszy od pojawienia się w drzwiach izby Troopera z baronetem, którzy wlekli ze sobą nieco niepomnego morskiego wilka, przemówił ten, który  przewodził takiemu rozwojowi wypadków.
Creed wstał od stołu nadając powagi swemu wystąpieniu.
- W końcu się doczekaliśmy. Słucham... – odparł wywołany opierając brodę na dłoni.
- Chciałbym pierw spytać. Dlaczego przywiodłeś tu tego łachmaniarza – Syrius wycelował palcem w stronę śpiącego kapitana, który nie zdawał się być świadomy istnienia czegoś takiego jak rzeczywistość.
- A ma to znacznie w jakimś szerszym zakresie. Czy bardziej chodzi ci o zapach? – zawtórował kąśliwie najemnik, zawadiacko uśmiechając się na myśl o „płynącym” towarzyszu.
Zamaskowany zdawał się być lekko poirytowany oczywistą zniewagą zabójcy, jednakże barwa głosu, jaką przybrał wypowiadając kolejne słowa, zdawała się temu całkowicie przeczyć. Była jak zwykle pozbawiona głębszych emocji. Na tyle, na ile można to uzyskać u zwykłej osoby.
- Dajmy więc jednak temu spokój...
Kolejne wtrącenie. Tym razem to de Flor postanowił dodać swoje „trzy grosze” do nowo-podjętego dialogu:
- Och... To zaczęliśmy poważną konwersację od nic nie znaczących banałów? A wydawał się Pan tak rozsądnym i konkretnym człowiekiem Panie Creed... Wydawał się Pan...
Huk grzmotu rozbrzmiał donośnie rozpostarłszy się po izbie. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Trooper spoglądał niebezpiecznie na bogacza, ten zaś świdrował wzrokiem, uczonego. Ten jednak pozostawał nieobecnym, jeśli chodzi o skupienie na kimkolwiek.
- Kazałem cię sprowadzić z prostej przyczyny de Flor. Przyciągasz do siebie osoby, które w toku późniejszych wydarzeń mogą okazać się mi całkiem pomocne. Poza tym posiadasz dość duże zaplecze finansowe. Nie bez przyczyny zostałeś tu sprowadzonym, nieprawdaż?
Fern prychnął. Po całej tej zmowie tajemniczości, był przygotowany na coś bardziej misternego, interesującego, a już nade wszystko – zyskownego. Póki co jednak, był dość rozczarowany.
- Tego akurat mógłby się domyślić każdy bardziej rozgarnięty mieszkaniec stolicy Panie Creed. Słucham jednak dalszego wywodu.
Na zewnątrz począł padać deszcz. Dało się posłyszeć kilku osobników, którzy śpiewali gromko wychodząc z karczmy. Nadchodziła pora sennego upojenia.
- Z polecenia Rivalda, będziesz towarzyszył mi podczas ekspedycji badawczej. Jesteś zobowiązany do udzielenia mi wsparcia. Zarówno z ramienia zbrojnego, jak i budżetowego. Na tym opierać się będzie twoja początkowa rola jako wsparcie Vinlandii.
- Słucham?
To jedno słowo pokryło myśli i wyobrażenia obu słuchaczy. Zarówno najemnik, jak i szlachcic wyglądali w większym lub mniejszym stopniu zaskoczeni. Creed podszedł powoli do Rogera wręczając mu pokaźny plik dokumentów.
- Jest to sprawa nieoficjalna. Rivald nie może pozwolić sobie, aby ktokolwiek wiedział, iż jesteś kimś więcej niźli smarkatym paniczem na posyłki. Od teraz pomożesz mu w poszerzeniu wpływów poza dużym kontynentem. Możesz przypisać sobie rolę kolonizatora. Ja natomiast zostałem wyznaczony na przewodnika ekspedycji z uwagi na posiadaną wiedzę, oraz chęć zgłębienia badań nad nowymi zdobyczami z dziedziny nauk wszelakich. Myślę, że wszelkie pytania pokryją zawarte tam wytyczne.
- Jeżeli to żart panie Creed... – w głosie brakowało grama ciepła. De Flor stał się cichym drapieżnikiem. Dopiero teraz Trooper spostrzegł jak mylnie można ocenić człowieka z uwagi na jego pochodzenie. Szlachcic mimo, iż wizualnie niewiele się zmienił, rozsiewał wokół siebie bardzo sugestywną aurę. Aurę pragnienia dominacji i chciwości. Po raz pierwszy również poczuł się nieswojo mimo posiadania pełnego asortymentu do uśmiercania potencjalnych przeciwników. Postanowił jednak uznać to wszystko za usprawiedliwione porą, wyobrażenia.
- Nie mam nic więcej do dodania. Proponuję udać się ten czas na spoczynek. W górnej części tej karczmianej nadbudowy znajdują się dwa pokoje. Jeden z nich jest do waszej dyspozycji. Nad ranem spotkamy się ponownie w tym miejscu, aby ostatecznie określić zakres naszych obowiązków oraz plan działania i organizacji podróży...
To mówiąc, alchemik postąpił w stronę schodów. Zamyślony Fern również pognał w tę samą stronę. Uznał, iż nie potraktowano go nadzwyczaj poważnie. Czuł, że został w tym wszystkim dość przedmiotowo pominięty, a to nie mogło przejść nikomu płazem.
- Powiedz mi Creed. Próbujesz coś wycisnąć nieprawdaż? Zasłaniasz się rządowymi papierkami, nadajesz wszystkiemu poprawny ton, ale coś mi tu wybitnie śmierdzi. Wiem jak łatwo przychodzi ci zdrada. Na jaki haczyk nawlekasz tym razem? – najemnik przysiadł na łoże umiejscowione w pokoju Syriusa. Prócz posłania znajdowało się tam jedynie zakurzone biurko oraz krzesło bez jednej nogi.
- Widziałeś prawda? – odparł cicho uczony spoglądając w okno.
- Taa... Dość zaskakujące i ironiczne. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia...
Creed poprawił naczep maski spajający ją z tylną częścią czaszki. Słychać było westchnięcie wydobywające się zza zasłaniającego twarz materiału.
- Postaraj się bym pozostał przy życiu wystarczająco długo by wrócić z tej wyprawy w jednym kawałku, a będziesz opływał w dobrobyt i zrozumienie...
- Wiedza... Chyba jedyna z wartości bardziej zdatnych od kruszców... – mruknął niewyraźnie najemnik udając się w stronę drzwi. Była to naprawdę dziwna noc. Naprawdę dziwna...
=====================================================================CZAS OBECNY
=====================================================================
Creed nie był pewien z jakiego ramienia wyszedł ten nagły atak. Patrząc jednak w kierunku skulonej osóbki doszedł do wniosku i musiał paść ofiarą jakichś osobistych pobudek. Nieznajoma kwiliła w kącie wydając się być ja zupełnie bezbronne dziecię. Syrius postąpił w jej kierunku trzymając ostrze, którym kobieta próbowała go przyszpilić. W tej samej chwili jednak drzwi otworzyły się donośnie. W progu stał Trooper z półtorakiem gotowym do wymierzenia ciosu.
- Skąd? – rzucił szybko w stronę alchemika spoglądając nerwowo po pomieszczeniu. Jego spojrzenie spoczęło w końcu na przerażonej osóbce w rogu pomieszczenia.
- Stąd... – zawtórował spokojnie Creed obserwując kolejny rozwój wypadków.
Zafrasowany sytuacją baronet postanowił nie tracić czasu. Przez najbliższe kilka chwil studiował zapalczywie dane mu pisma, z przykrością stwierdzając, iż wyglądają zgoła autentycznie. Nie mógł dowierzyć, iż taka to właśnie rola przypadła mu do odegrania. W głębi ducha stanowczo się na to nie godził.
Wtem posłyszał grzmotnie dochodzące od strony podwórza. Pochwycił swą laskę stając na równe nogi. Ktoś donośnie uderzał w drzwi. Mogła być to również dosłowna próba ich wyważenia. Czyżby karczmarz chcący sprawdzić czy wszystko w porządku? Nie miało to sensu. de  Flor postąpił ostrożnie do przodu. Coraz bliżej zaryglowanego wejścia. Niespodziewanie jednak czyjaś dłoń zagrodziła mu drogę. To Connor, który jakimś cudem obudził się z pijackiej drzemki.
- Zostaw to mnie – dodał szeptem kapitan dobywając kordelasa.
Roger stał z tyłu. Był nastawiony na nagłą reakcję w przypadku jakichkolwiek komplikacji. Natarczywy stukot nie zamierał. Connor szarpnął za rygiel odbezpieczając wejście. Coś huknęło, drzwi rozwarły się, słychać było ryk, odgłos wyprowadzonego cięcia oraz ciężkiego uderzenia. Młody szlachcic zamarł widząc jak przebity kordelasem członek „Czarnych Smoków” padł martwy na kapitana, przygwożdżając go ciałem do podłoża.
- Ja nie... – wysapał O’Brien próbują wydostać się spod "nawału mięsa” jakie na niego runęło.
- Jasna cholera... – zaklął de Flor.


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

#18 2011-03-15 01:51:44

 Egor

Gejm-majster

Skąd: Barlinek
Zarejestrowany: 2010-11-30
Postać: Fernando Trooper
GG: 3536961

Re: ARC I - Początek

Trooper stał w progu, niezbyt rozumiejąc co się stało. Spoglądał raz na Creeda, a raz na kulącą się w kącie elfkę. Zajęło chwilę, zanim udało mu się coś powiedzieć.
- Znajoma?
- Nie, niestety..
- Wyrażaj się jaśniej, Creed.. - opuścił gardę, zniecierpliwiony. Elfka wpatrywała się w nich spod kaptura.
- Nie potrafię - alchemik wzruszył ramionami - Jeszcze chwilę temu smacznie spałem, kiedy się obudziłem - zrobił ledwo słyszalną pauzę - ona już tu była.
Fern schował miecz i usiadł na łóżku, nie odrywając od elfki wzroku. Przez krótki moment zdawało mu się, że Creed jest podniecony całą tą sytuacją, lecz po chwili zrzucił winę na przemęczenie i zapomniał o tym spostrzeżeniu. Choć nie wątpił, że pewnie znowu nie wie wszystkiego. Dziewczyna przytuliła się do ściany plecami, kiedy Creed podszedł do niej. Przycupnął i odgarnął jej kaptur. Zatrzęsła się tak mocno, że nawet Trooper to zauważył. A poźniej zauważył misterne tatuaże zdobiące jej twarz. Choć widział kilku elfów w życiu, to była dla niego nowość. Na pozór szpetne, choć niesamowicie przykuwające uwagę. Creed powiedział coś w mowie elfów, chyba zadał pytanie, nie doczekując się odpowiedzi ,powtórzył.
- Ellestir'edaerthan - odpowiedziała.
Drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich głowa baroneta. Nie zauważył elfki.
- Mamy dość poważny problem, Creed. Pozwól..
- O co chodzi?
- Trup w salonie… - Fern i Syrius na chwilę zapomnieli o wytatuowanej kobiecie ze spiczastymi uszami, kulącej się w rogi za ich plecami. Tylko na moment, w którym Fern skwitował sytuację soczystym przekleństwem, a alchemik ciężko westchnął.
- Idź, Trooper, zobacz, co się stało, ja zaraz dołączę – najemnik skinął tylko głową i ruszył za de Florem.
- To był wypadek! – tłumaczył się przez pijacki bełkot kapitan, trzymając w ręce zakrwawiony kordelas. Klęczał przed zwłokami wojskowego, jak Trooper dowiedział się od szlachcica. Jednym słowem – gorzej być nie mogło. Klęknął przy zwłokach, przyjrzał się.
- Dźgnąłeś go od przodu?
- T.. Taa – wyjąkał Connor
- Więc skąd to? – szarpnął denata za ramię i przewrócił na bok. Na plecach miał wyrąbany ładny kawał skóry.
- Nikt z nas obuchami nie walczy… - powiedział szlachcic w zamyśleniu. Zorientowali się w tym samym momencie, nawet uwalony kapitan, który nabrał nieco trzeźwości na umyśle po stresie, jaki przed chwilą przeżył.  Zorientowali się, że ktoś chce ich wrobić w zabójstwo smoka, co równoznaczne jest ze stryczkiem.
- Connor, biegnij przygotować statek. Myślę, że najwyższa pora wyruszać – stwierdził najemnik, który zajmował się właśnie przeciąganiem ciała za szynk. Kapitan wziął dużego łyka, skrzywił się nieznacznie, poczym wybiegł na zewnątrz.
- O ile pamiętam, Creed przewodzi tej eskapadzie – warknął baronet, lecz zanim najemnik warknięciem odpowiedział, dobiegł ich głos Syriusa.
- Nie mamy innego wyboru, musimy wypływać – stał, a lekko schowana za nim, z kapturem na głowie, stała tamta elfka. De Flor, choć zbity z tropu, przemilczał to.
- A co z nią? – Trooper skinął głową.
- Płynie z nami – odpowiedział Creed, kładąc dłoń na jej ramieniu. Tym razem nawet nie drgnęła i Trooper zaczął się zastanawiać, czy Creed przypadkiem czymś jej nie naćpał.
- Płynie gdzie? – wtrącił się szlachcic, a Fern dorzucił swoje „no właśnie”.
- Tam, gdzie my. Na Martwe Wyspy. – odrzekł spokojnie alchemik, choć po minie Ferna dało się stwierdzić, że to nie była dobra wiadomość.
- Zdajesz sobie sprawę, że to bardzo głupi pomysł?
- Musisz zrozumieć, że aby osiągnąć sukces, powinieneś sięgać wzrokiem tam, gdzie inni nie sięgają, najemniku..
- Tam gdzie nie sięga wzrok, sięga mój słuch. A o tych wyspach słyszałem niejedno.
- Cóż takiego? – Creed nie dawał za wygraną.
- Zarazy, choroby, zniknięcia ludzi, niekiedy całych statków. Każdy, kto się tam zapuszczał, prędzej, czy później źle kończył. Jak nie śmiercią tragiczną, to zagadkową, z choroby, w męczarniach, nie zmienia to jednak faktu, że śmiercią. Nie znajdziesz idioty, który chciałby pływać po tych wodach, Creed.
- Nie szukam idioty. I nie sądziłem, że marynarskie bajdy są w stanie zaniepokoić kogoś takiego jak ty, Trooper. W końcu to zwykłe, niezbadane wyspy. Wszystko, co nieznane i tajemnicze, wywołuje niepokój.
Kłótnie przerwał nieoczekiwany gość. Widocznie usłyszawszy rozmowy z wewnątrz, próg przekroczył wysoki, ścięty jak od garnka mężczyzna, w którym szlachcic od razu poznał członka Czarnych Smoków.
- Heej! – wydarł się, pijany jak bela – Szukam druha, zaginął w akcji – czknął i ogarnął wzrokiem twarze obecnych. Później spojrzał, niestety, na wystające zza lady nogi, najprawdopodobniej druha, którego tak dzielnie szukał. To trwało ułamek sekundy. Szur butów o podłogę i szczęk metalu. Półtorak Ferna, choć w akcji spędził tylko sekundę, zawirował nad sufitem i padł z hukiem kilka metrów dalej.  Przeszły go ciarki na myśl co by mogło się wydarzyć, gdyby wojak był trzeźwy.  Żeby w tym stanie mieć refleks mistrza szermierki… Szlachcic nie pozostał jednak długo dłużny sytuacji, ogarnął się niemal równie szybko i wyprowadził bardzo precyzyjne pchnięcie. Przeciwnik zbił je w bok z wyuczoną dokładnością i chciał kontrować, jednak obydwaj znaleźli się momentalnie poza zasięgiem jego miecza. Próbowali go obejść od dwóch stron, jednak lawirował między nimi tak sprytnie, że i tak nie mogli doszukać się okazji do ataku. Nagle stało się coś dziwnego. Płomień świeczki leżącej na stole, koło którego stał wojak, zabił przez sekundę dwumetrowym ogniem. Sekundę, która starczyła, by Fern przebił jego ramię sztyletem, a de Flor przeszył ostrzem jego tors  na wylot, od żeber po szyję. Przegrany zakrztusił się krwią, zacharczał i padł na glebę, gdzie dość szybko powstawała kałuża krwi. Fern przetarł sztylet i obejrzał się za mieczem.  Zderzył się z przerażonym spojrzeniem elfki i miał wrażenie, że to rozbłysło przez chwilę dwoma kolorami. I choć połowa jej twarzy skryta była w cieniu, od razu rozpoznał w niej kogoś, kto właśnie poznał się ze śmiercią.

Offline

 

#19 2011-03-17 21:07:47

 Likurg

Użytkownik

Skąd: Poznań/Włocławek
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Baronet Roger de Flor

Re: ARC I - Początek

- Paspartie pakuj bagarze, wyjeżdżamy. – rzekł De Flor na widok swojego sługi – Natychmiast! – dodał z naciskiem. Po czym wybiegł w ślad za kapitanem. Nie był spokojny, raczej bardzo zaniepokojony, wręcz przestraszony. Wydarzenia, bez jakiejkolwiek zapowiedzi przybrały zły, nawet tragiczny obrót. Jak do tego doszło? O co tu chodzi? Roger roztrząsał te kwestie w myślach. Szukał wzrokiem pleców Connora. Kaper oddalał się coraz szybciej, niknąc z zasięgu spojrzenia baroneta. Szlachcic przyspieszył, ale postać marynarza nikła już gdzieś w dali, aż w końcu zupełnie stała się niewidoczna. De Flor poczuł ogarniającą go panikę. Sam nie wiedział dlaczego.
- Kapitanie! – Krzyknął, ale jego głos tylko odbijał się echem od budynków. Wreszcie zrozumiał, czemu czuł wewnętrzny niepokój. Ulice były puste, nie naturalnie puste i ciche. Przez żadne z okien domów nie przebijała się łuna światła. Coś kazało arystokracie obejrzeć się za siebie. Byli tam, tuż za jego plecami, żołnierze z czarnymi smokami na zbrojach. Rozejrzał się, teraz już otaczali go ze wszystkich stron i ciągle przybywali nowi. Nie było szans na ucieczkę. Rycerze zbliżali się do niego z wolna. Roger odczuł taki strach jakiego w życiu nie czuł. Nie potrafił się zdobyć na dobycie swojej broni. Głos grzęz mu w gardle, a na ciele wystąpił zimny pot.
- Już po mnie. – Pomyślał.
- PANIE! URATUJE CIE! – To głos Paspartie przerwał grobową ciszę. Flor rozglądał się, ale nigdzie nie widział  swojego sługi.
- PANIE! URATUJE CIE! – Krzyk stawał się coraz wyraźniejszy. Zdawał się dochodzić z...czy to możliwe? Roger spojrzał w górę, wprost w ciemne niebo. Spostrzegł na nocnym nieboskłonie niewyraźny zarys, który stawał się coraz wyraźniejszy. Nim umysł szlachcica zanalizował obraz, jego ciało już unosiło cię coraz wyżej i wyżej, niesione przez wielkiego sokoła, który przemówił głosem Paspartie.
- Uratuje cie Panie! Pan musi przeżyć! – Flor chciał coś odpowiedzieć , zrozumieć co się dzieje, ale nim to nastało ptak rzekł – Jesteśmy na miejscu- Arystokrata poczuł jak luzuje się uścisk szpon na jego ramionach, chciał zaprotestować...byli przecież wysoko, ale zanim cokolwiek zdążył powiedzieć już spadał, coraz niżej i szybciej. Krzyczał, zamknął oczy...nagle poczuł, że stoi na twardym gruncie. Uniósł z wolna powieki. Z jeszcze większym przerażeniem stwierdził, że znajduje się na starożytnym cmentarzu. Powiew chłodnego nocnego wiatru delikatnie smagał jego twarz, a księżyc w pełni oświetlał srebrzystą łuną okolice. Roger biegał panicznie wśród grobów, szukał wyjścia, ale nekropolia zdawała się nie mieć końca, wszędzie nagrobki, aż po horyzont. Zatrzymał się przy wielkim grobowcu. Mimo strachu i chęci ucieczki jego uwagę przykuł napis na płycie. Odczytał go na głos „Quinctili Vare, legiones redde!”
Ziemia zadrżała, poczęła poruszać się jak fale na oceanie, wreszcie pękać w wielu punktach na raz, szlachcica ścięło z nóg. Po niekończącej się chwili wszystko ustało. Flor uniósł głowę, którą do tej pory  zakrywał rękami. Ku swojemu przerażeniu zobaczył jak umarli wydostają się na powierzchnię, tymi właśnie, przed chwilą co otwartymi przejściami. Było ich tysiące, przybranych w zbroje, stłoczyli sie wokół arystokraty. Jedna z pośród zjaw, wystąpiła z szeregu i ozwała się:
-Emperor, legiones te salutant! – Wykonał gest rzymskiego pozdrowienia a tłum za nim odpowiedział chórem – Ave Caesar!
Flora nie opuszczało przerażenie, jednak pomimo to z wolna podniósł się z ziemi.
- Siedemnasty, osiemnasty, dziewietnasty  - odczytał numery na emblematach legionistów. – Przeklęta armia! – Z jego ust wyrwał się okrzyk przerażenia.  Nim zdążył powiedzieć coś więcej, rzeczywistość zawirowała przed jego oczami. Nagle ukazała się przed nim seria obrazów. Armia nieumarłych w szatańskim tańcu, przemierzająca najdalsze krainy, spalone wsie i miasta, pola wielkich bitew usłane trupami.
-Piękna bitwa. –Rzekł grubym głosem mężczyzna znajdujący się obok De Flora.
- Zerec Hook! – Z przerażeniem i zdziwieniem stwierdził arystokrata.
- Co tak wrzeszczysz De Flor i czemu zwracasz się do swojego generała po imieniu! – Wielka postać przywódcy Czarnych Smoków stała tuż obok, surowo spoglądając na Rogera, który tak samo jak dowódca ubrany był w uniform Czarnych Smoków.
- Wybacz generale! To się więcej nie powtórzy, panie! – Szlachcic natychmiast się zreflektował, zwracając się do Hook’a żołnierskim  żargonem. Stali na wzgórzu na którym utworzono punkt dowodzenia. Proporce łopotały na wietrze, gońce biegali w różnych kierunkach, w dole widniał zarys miasta nad którym unosiły się kłęby dymu. Kolumny wojska spływały ze wzgórza w kierunku miasta. Armaty co chwile wypluwały kłęby ognia.
- Generale! – Meldunek składał jeden z posłańców. – Wróg wycofuje się z miasta.
- Wyrżniemy tych buntowników co do nogi. Kapitanie Flor, weźcie oddział i odetnijcie wrogowi drogę ucieczki. Nie brać jeńców. – Rozkazał wskazując grupkę uciekinierów.
- Ależ generale! To cywile! Kobiety, starcy i dzieci! Nie można ich tak po prostu...
-Śmiecie się mi sprzeciwiać?! To są buntownicy nie cywile, krwiożercze bestie które sprzeciwiły się woli króla Lionela! Spójrzcie jeszcze raz Flor! Spójrzcie na te bestie! – Flor jeszcze raz spojrzał na pole bitwy, tym razem zobaczył watahę wściekłych elfów, biegnących w górę zbocza, wprost na sztab, w ich oczach dojrzał rządze mordu. Dobył rapiera, pierwsza fala wrogów wlała się na wzgórze, rozpoczęła się walka. Flor rzucił się w wir bitwy, kładł trupem kolejnych wrogów a w uszach pobrzmiewały mu słowa Generała Zerec’ka: „ To krwiożercze  bestie! Tak się z nimi rozprawia! Ogniem i stalą, nie przestawaj aż krew ujdzie z ostatniego z nich!”.
Przeszył korpus swojego przeciwnika. Krew ściekała na podłogę po ostrzu laski. Trooper wydawał się być zaskoczony, Connor natomiast nie ukrywał przerażenia, pod ścianą w milczeniu stał niewzruszony Creed. Szlachcic powędrował spojrzeniem wzdłuż swojego ostrza. Zagłębiało się ono w piersi Ellestir. Kobieta wpatrywała się w niego niebiesko-zielonymi oczami, niewinnymi i pełnymi bólu. Bijący od niej blask zdawał się przygasać.
- Boli. – Słowo Elfki przedostało się do świadomości szlachcica, przeniknęło głęboko w nieznane warstwy umysłu i ukuło, ukuło na tyle dotkliwie by wyrwać go z odrętwienia.
- Co to za czary!? –wrzasnął przeraźliwie. – Co się dzieje, co się dzieje z moją głową!?
Padł przy ciele Tancerki Żywiołów, próbował coś zrobić, zatamować krew, zakryć ranę. Ellestir była już martwa, zimna, obojętna. Roger wstał, roztrzęsiony przyglądał się swoim zakrwawionym dłonią.
- Co ty wyprawiasz? – ozwał się najemnik. Flor spojrzał na niego.
- Ja...ja-a nie chciałem...n-niechcący...p-przepraszam...p-przepraszam. – Łzy pociekły po policzku. Spojrzał na Creeda.
- Z polecenia Rivalda, będziesz towarzyszył mi podczas ekspedycji badawczej. Jesteś zobowiązany do udzielenia mi wsparcia. Zarówno z ramienia zbrojnego, jak i budżetowego. Na tym opierać się będzie twoja początkowa rola jako wsparcie Vinlandii.
***

Roger wstał gwałtownie. Jego ciało oblewał pot. Oddychał głęboko rozglądając się po pomieszczeniu. Pokój kołysał się to w jedną to w drugą stronę. Było jeszcze ciemno, wnętrze rozświetlała naftowa lampa, kołysząca się w rytm pokoju, przez co światło które rzucała nierównomiernie rozkładało się wzdłuż ścian.
- Ech...to tylko zły sen.
Znajdował się w kajucie, którą użyczył mu sam kapitan, po tym jak musieli awaryjnie opuścić stolice. Siedział na koji, tuż obok pod ścianą spał Paspartie urządziwszy sobie wygodne łoże z bagażów szlachcica. Flor poprawił czarną koszule, w której miał zwyczaj sypiać, po czym zerknął na zegarek. Dochodziła piąta.
- Zaraz będzie świtać. – Odłożył czasomierz na stolik obok książki o wdzięcznym tytule „Ancient Rome, tempus victoriae, tempus vincit” i sterty urzędowych papierów, które wręczył mu Creed. Podniósł jeden dokument.
-Wsparcie...heh -uśmiechnął się gdzieś w przestrzeń- Dostaniesz takie wsparcie o jakim nie śniłeś Creed.

Offline

 

#20 2011-03-25 02:11:42

 Kacek

Użytkownik

Skąd: Himalaje
Zarejestrowany: 2010-12-30
Postać: Connor O'Brien
GG: 1226685

Re: ARC I - Początek

- Connor, biegnij przygotować statek. Myślę, że najwyższa pora wyruszać – stwierdził najemnik, który zajmował się właśnie przeciąganiem ciała za szynk. Kapitan wziął dużego łyka, skrzywił się nieznacznie, poczym wybiegł na zewnątrz.

„Skąd? Jak? Dlaczego?” Majaczyły w głowie pytania marynarza, gdy popędził korytarzem karczmy i niezgrabnie zbiegał po schodach, połowicznie otrzeźwiały przez zdarzenie, które miało miejsce przed chwilą. Kątem oka wyłapał Haralda siedzącego w grupce marynarzy w głównej sali „Łasicy”. Przeciskając się przez gości i stoły po krótkim czasie dotarł do swojego podwładnego. Klepnął go w ramie:
- Bosmanie, ma Pan kwadrans na zebranie reszty załogi przy południowej keji. – powiedział oficjalnym tonem, po czym zbliżył się do niego i dodał już mniej formalnie - Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale sugerowałbym, abyś ruszył dupę!
- A-aye sir… - wydukał jedynie olbrzym podnosząc się ociężale od stołu. Connora już nie było obok niego.
Gdy tylko wyszedł z karczmy zobaczył swojego przełożonego, zanurzającego głowę w korycie z wodą. Domyślał się już, że mają kłopoty, skoro kapitan go popędzał, ale nie sądził, że aż takie, skoro dowódca Posejdona nieprzymuszony próbował zwrócić sobie trzeźwość umysłu. O’Brien wynurzył głowę z koryta, rozejrzał się. Widząc bosmana, przywołał go do siebie gestem.
- Uderz mnie!
- Że jak? – Harald popatrzył na niego z głupawą miną wyrysowaną na twarzy.
- No walnij mnie…
- Z całym szacunkiem, sir, ale nie mogę tego zrobić…
- Jebnij mnie, mówię! To rozkaz! – syknął zniecierpliwiony już kapitan
- Ale…
- Ty synu kurwy portowej i trolla jaskiniowego! Twoja matka miała więcej kutasów w sobie, niż ja mam włosów na …
Connorowi nie dane było oświecić swojego bosmana, w jakim to miejscu ma tyle włosów, jako, że czuły na punkcie swojego rodowodu olbrzym walnął kapitana w pysk, z taką siła, iż odleciał dobre dwa kroki w tył, wywijając orła, a kończąc swoją wymuszoną akrobację wdzięcznym nakryciem się nogami. Harald opanowawszy się, widząc, co uczynił szybko się zreflektował i podskoczył susem do przełożonego i pomógł mu wstać. Opierając się na swoim podwładnym, zamroczony kapitan trzymał się za szczękę i kręcił głową próbując odzyskać stabilność wzroku. Po chwili spojrzał na Haralda już w pełni bystrym wzrokiem.
-  Tego mi było trzeba. – mruknął sam do siebie, po czym zwrócił się do bosmana -Wiesz, że nie miałem na myśli tego, co mówiłem wielkoludzie, prawda? Leć po ludzi! Spotkamy się na przystani.
Po czym wyrwał w przód w kierunku stoczni lekko jeszcze się zataczając przy pierwszych susach. Po chwili osłupiały Bosman stracił go z pola widzenia.
„Tak źle to chyba jeszcze nie było…” pomyślał, po czym sam pobiegł w stronę przeciwną w kierunku karczm, w których rozlokowani byli jego podkomendni.

- Jebany nieludź! Co takie plugastwo jak ty robi w dzielnicy dla porządnych obywateli!? – Strażnik zamachnął się pałką raz jeszcze, waląc w wijącego się u stóp krasnoluda.
- Nie! Proszę! Ostawcie Panie! – jęczał bity.
Strażnicy na to nie zważali. Pomimo dekretów, które mówiły, że nieludzie to pełnoprawni obywatele Nowego Syrionu, w garnizonie Khairu, jak i innych miast nadal wypłacano premię za pochwycenie, któregoś z nich. A jak pochwycić to i spacyfikować. Robota ciurów miejskich była nieskomplikowana, a dobrze płatna. Stąd też większość rasistów właśnie tam się zatrudniała, dzięki czemu mogli gnębić krasnoludy i elfy osiadłe w mieście „w świetle prawa”. Ich ofiara, jak i prawie każda inna, niczym nie zawiniła, prócz tego, że wyszła z dzielnicy nieludzi. Ale to wystarczyło.
- Zamknij się pierdolony pokurczu! – wydyszał drugi z ciurów, waląc okutą pała gdzie popadnie. Wtem zza ich pleców rozległ się spokojny głos.
- Dobry wieczór stróżom prawa. Piękna noc. Na kim to się dziś wyżywacie, jeżeli można wiedzieć?
Jak na komendę cała trójka się odwróciła w stronę tego, który śmiał im przeszkodzić w zdobywaniu premii. Zobaczyli wesołego młodziana w trójgraniastym kapeluszu z butelczyną pod pachą, zręcznie nabijającego sobie fajkę.
- Czym zawinił ten biedny krasnolud, że raczycie mu spuszczać tak tęgi łomot? – za nic mając sobie ich wściekłe miny, ciągnął dalej.
- Wszedł do dzielnicy dla prawych obywateli! Nocą! Pewnie chciał coś zwinąć…
- Ach! Działania prewencyjne! Doskonale! – Wsadził sobie fajkę w zęby, po czym się promiennie uśmiechnął. – Jednako widzi mi się, że to lekkie naginanie przepisów, a nie ma nigdzie prawa zabraniającego wychodzenia nieludziom z ich dzielnic.
- A ty co? Parszywy obrońca nieludzi?
- Ja? Gdzie tam! Po prostu spaceruję sobie, podziwiając tą piękną gwiaździstą noc przy flaszeczce mojej ukochanej malagi i zobaczyłem bandę skurwieli obijających kogoś, zupełnie bez powodu.
Ton jakim to powiedział kompletnie zbił z tropu trojkę oprawców. Po chwili do nich dopiero dotarło, że śmieszny jegomość ich obraża.
- Doigrałeś się… Chłopaki brać go! – wydał rozkaz ten najbrzydszy, zapewne dowódca patrolu.
„Chłopakom” nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ruszyli na niego z uśmieszkami na szpetnych mordach. Nieznajomy zupełnie niezrażony, skończył odpalać sobie fajkę. Zaciągnął się, dobywając kordelasa. Wiedział, że w tym błogim stanie lekkiego upojenia, jego zdolności szermierskie pozostawiają wiele do życzenia, ale mając za przeciwników trzech ciurów z miejskiego garnizonu, był pewny wygranej.
Zaszli go od dwóch stron. Jeden próbował go złapać, drugi zaś zamachnął się potężnie. Bez większego problemu wywinął się pierwszemu, przez co drugi uderzył jedynie powietrze. Młodzian wyprowadził szybki sztych w przód próbując trafić w drugiego z napastników. Ten jednak zasłonił się pałką. Pierwszy zaś zaatakował jego nogi. Młodzik wybronił się podskokiem, lądując obcasem na dłoni przeciwnika, tym samym pozbawiając go oręża i łamiąc mu palce. Niestety nie wyszło dokładnie tak jak zamierzał. Zachwiał się, a próbując złapać równowagę otrzymał cios pałką w brzuch. Zgiął się w pół padając na kolano i łapiąc oddech. Nie stracił jednak zimnej krwi. Zrobił szybki przewrót w tył, gubiąc przy tym kapelusz. Nie miał czasu, na zlustrowanie sytuacji. Strażnik, który go trafił zamierzał się do kolejnego ciosu. Nieznajomy zrobił unik w bok, po czym wyskoczył do ataku, tnąc oprawcę w szyję. Polała się struga krwi, dając znać, że cięcie było celne. Stróż prawa padł na ziemię, przygniatając swoim ciałem kapelusz młodzika. Widząc, że pierwszy ze stróżów prawa podnosi się, wymierzył mu potężnego kopniaka w szczękę. Do jego uszu doszedł trzask pękającej kości i zduszony plask, padającego ponownie bezwładnie strażnika. Wykrwawiającego się strażnika, kopnął z całej siły w żebra, powodując jego obrót z brzucha na plecy. Podniósł kapelusz, z ulgą lustrując, że nie jest brudny od krwi, otrzepał go i wyprostował, po czym założył ponownie na głowę. Zdziwiony zaistniałą sytuacją dowódca patrolu zatrzymał się w połowie ciosu, wymierzonego w krasnoluda..
- Co teraz uczynisz o dzielny stróżu prawa? Twoi koledzy Ci już nie pomogą. Uciekasz? Czy może będziesz ratował…
Strażnik nie czekał aż gołowąs dokończy. Rzucił się na niego, jak rozwścieczony buchaj. Nieznajomy zwinnie się uchylił, tnąc zgrabnie kordelasem przez brzuch napastnika. Sekwencję zakończył pięścią, która wylądowała na szczęce rannego. Oprawca padł na ziemię, a młodzian jedynie schylił się, aby wytrzeć swój oręż o jego tunikę, nie zwracając uwagi na jęki poturbowanego, próbującego rękoma przytrzymać wnętrzności. Schował kordelas, podniósł flaszkę i fajkę, zaciągnął się i podszedł do kulącego się na ziemi krasnoluda.
- No chodź przyjacielu, widzę, że twoja butelczyna nie przetrwała tej ludzko-nieludzkiej integracji. Na szczęście moja, ma się dobrze, a ja potrzebuję kompana, który pomógłby mi ją opróżnić.
- Dzieki Ci Panie… - wydyszał krasnolud podnosząc się niezgrabnie z pomocą młodzika.
- No już… Nie panuj mi tutaj. Jestem Connor O’Brien. Słyszałem, że wszystkie krasnoludy, to urodzeni wojowie – powiedział krytycznie – …ale tę pogłoskę możemy odstawić między bajdy. Jednako mam nadzieję, że sława waszych tęgich głów jest jednak prawdziwa – powiedział z nadzieją w głosie. – No chodź, pójdziemy się napić. Jak cię zwą?
- Mundo Bruyens…

„Fatum kurwa, czy jak? Znowu muszę uciekać, przez popuszczenie krwi władzom” pomyślał ponuro. Ze wspomnień wyrwał go widok budynków nabrzeża. Po chwili dobiegł do przystani i z zadowoleniem zlustrował, że jego okręt stoi już na kotwicy, a ludzie szalupami przewożą ładunki z magazynu na pokład. Widząc na keji znajomą sylwetkę, podszedł, ciągle jeszcze łapiąc oddech, po szaleńczym biegu.
- Dobry wieczór Kapitanie, piękna noc nieprawdaż? – był to pierwszy oficer Posejdona, Stan Dumbrey.
- Zaiste urocza noc. Cieszę się, że otrzymałeś moją wiadomość.
- Melduję, że przygotowania idą pełną parą. Za dwa kwadranse, powinniśmy skończyć załadunek, włącznie z tym od krasnoluda.
- Znakomicie, poproszę o perspektywę.
Oficer podał kapitanowi lunetę bez słowa, a ten zaczął lustrować, co się dzieje na pokładzie. Widząc okręt w klarze portowym, praktycznie gotowy do wypłynięcia, uśmiechnął się sam do siebie. Oddał przyrząd Stanowi.
- Kapitanie, jest jeszcze jedno…
- Tak, panie Dumbrey?
- Pewien dziwny człowiek, chce zamienić z Panem słowo. Czeka w magazynie, mówił, że ma ważne informacje…
- Zobaczmy zatem, czego chce nasz tajemniczy przyjaciel.
- Powiedział, że będzie rozmawiać tylko z tobą, w cztery oczy.
Connor wzruszył tylko ramionami, pozwolił przypalić sobie fajkę Dumbreyowi, a następnie skierował swoje kroki w stronę magazynu, rozcierając sobie szczękę, w która otrzymał potężny, otrzeźwiający cios od swojego bosmana.
Wszedł do ciemnego magazynu, który jego ludzie zdążyli już opróżnić z ładunku. Jedynym źródłem światła była pochodnia ustawiona na stojaku, pośrodku wielkiej hali. Poczekał chwilę przy wejściu, aż jego wzrok przyzwyczai się do pół mroku panującego w środku.
- Connor O’Brien jak mniemam?
Kapitan zdusił w sobie okrzyk zaskoczenia, ale nie udało mu się ukryć charakterystycznego odruchu ciała.
- Zgadza się, z kim mam przyjemność – powiedział w stronę głosu, który dobywał się z cienia z prawej strony hali. Ruszył powoli, niby od niechcenia kładąc rękę na rękojeści kordu.
- To, kim jestem nie jest ważne. Ważne jest, że chce wam pomóc i w zasadzie już to zrobiłem. A myślę, że to, co mam do powiedzenia cię zainteresuje.
- Nic mi nie wadzi cię wysłuchać. – Stali naprzeciwko siebie, jednak twarz nieznajomego pozostawała w cieniu, który skutecznie skrywał ją przed czujnym wzrokiem kapitana.
- Wiedz, że to ja umożliwiłem wwiezienie do miasta twojego ładunku oraz wiem, co jest w środku. Mogę również zagwarantować, że opóźnię pościg za wami. Wiem też, dokąd stąd wypłyniecie i w tym właśnie chcę pomóc.
- To jesteś lepiej poinformowany odemnie…
- Wypływacie do smoczych kłów.
Zapadła chwila ciszy. Connor zamyślił się, pykając fajkę.
- Wiem, co myślisz. Że to niewykonalne…
- To jest wykonalne – zaprzeczył spokojnie kapitan – już raz tam byłem, ale nie tak dużym okrętem jak Posejdon.
Tym razem to nieznajomy zamilkł. Kapitan kontynuował.
- Pytanie jak TY możesz mi w tym pomóc.
- Mogę cię zaopatrzyć w pewną mapę – tajemniczemu szybko wrócił dawny rezon – Bardzo pomocną mapę.
Zakończył efektowną pauzą. Z cienia wysunęła się niewielka, chuda dłoń trzymająca zwinięty pergamin.
- Czego oczekujesz w zamian? – spytał kapitan, biorąc mapę
- Ja ? Niczego. Chce tylko, żeby udało się wam tam dopłynąć. Powodzenia.
Po chwili Connor zauważył przebłysk światła z końca ściany. Musiały to być otwierane tylne drzwi. Rozmowa dobiegła końca. Kapitan skierował się do wyjścia i w kierunku nabrzeża. Gdy tylko wyszedł na zewnątrz, przystanął i rozwinął pergamin. Nie wierzył w to, co widział.
„Ale jak?...” – pomyślał, nie dowierzając w to co widzi. W rękach miał pełną mapę Smoczych Kłów. Z tego, co wiedział, nigdy wcześniej nie było żadnej mapy tej wyspy. Głównie ze względu na to, że bardzo niewielu udało się tam dopłynąć. Woda jest tam bardzo zdradliwa, pełna niespodziewanych szkwałów, wirów, a dno usłane jest rafami, patrzyć z pokładu. Przyjrzał się jej uważniej, jednocześnie sięgając w głąb swojej pamięci i porównując z mapą uznał, że jest autentyczna, co go wprawiło w tym większe zdumienie. Zwinął mapę i schował za pazuchę surduta. Zaciągnął się, dając sobie chwilę na uspokojenie. Ochłonąwszy ruszył w stronę keji, gdzie jak okazało się czekała na niego już pozostała załoga oraz Creed, obok, którego stała nieznajoma, zakapturzona postać, Trooper, de Flor wraz ze swoim wiernym sługą. Gdy dotarł do nich, nie zwrócił uwagi na ględzenie de Flora, natomiast zwrócił się natychmiast do pierwszego oficera.
- Czy wszystko gotowe?
- Aye Sir. Czekamy tylko na Pana.
- Znakomicie, ruszajmy zatem. Zapraszam na pokład.
- Przepraszam najmocniej, a co z moimi bagażami? – zapytał de Flor, wymownie wskazując na górę tobołów.
- Przykro mi mości Rogerze, ale nie możemy zabrać tego wszystkiego. Musi Panicz wybrać dwa najważniejsze dla niego kufry, a reszta tu zostanie.
- Ale… - próbował wtrącić szlachcic
- Reszta tu zostanie. – powiedział dobitnie i nie dającym możliwości sprzeciwu, władczym tonem kapitan.
Paspartie podbiegł do bagaży i zaczął je przewalać, szukając odpowiednich dwóch, wiedząc doskonale, co będzie najbardziej niezbędne jego Panu. Connor skinął na dwóch marynarzy, aby mu pomogli załadować dwa wielkie kufry. Akcja przebiegła sprawnie i wnet odbili od keji, kierując się ku Posejdonowi. Nie minął czas, w którym wytrawny pijaczyna opróżnia butlę wina, gdy dobili do burty okrętu. Momentalnie opadła drabinka, po której najpierw wdrapał się pierwszy oficer, momentalnie instruując marynarzy na pokładzie, następnie wszedł Creed, za nim de Flor, Trooper. Po nich zwinnie wspieła się tajemnicza postać. Następnie O’Brien, a poźniej reszta, na końcu zostawiając Paspartie i dwóch marynarzy, którzy za pomocą lin wciągnęli kufry szlachcica na pokład.
- Creed, któż to?
- Nie planowany pasażer, ale będzie przydatny.
- Jest jakiś konkretny powód, dla którego nie odsłania swojej twarzy?
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować Connor zsunął kaptur, nieznajomemu, który ku jego wielkiemu zdziwieniu, okazał się być nieznajomą.
- Wprowadzasz mi Babę na pokład? Wiesz, że to przynosi pecha…
- Jest niezbędna. – uciął krótko zamaskowany.
- Skoro tak… wy dwaj do mnie. Babę związać, tylko tak, żeby nijak się nie mogła uwolnić, a następnie wrzucić do kajuty Haralda. Niech tam sobie siedzi i nie pałęta się. To samo się tyczy was. – zwrócił się do reszty drużyny. – Fern i Creed pod pokład. Panicz i jego przydupas do mojej kajuty. Tymczasowo. No już jazda. – Zakończył z nimi rozmowę odwracając się i odchodząc na pokład rufowy.
- Bosmanie, proszę do mnie!
- Tak sir?
- Proszę mi powiedzieć, czemu ta banda obdartusów się tak guzdrze? To aby na pewno moje wilki morskie? Bo na moje oko wyglądają jak kalecy, może się pomyliłeś zbierając ich.
- Nie sir! Proszę wybaczyć. – Zasalutował, przykładając kciuk do czoła. Odwrócił się i zaczął się wydzierać.
- No ruszać się kozojeby, koniec dziewczynek i gorzały, teraz jesteście w domu! Brać się do roboty w rzyć chędożeni synowie kurew i psów! Żagle staw! Podnosić kotwicę! Jazda kurwa mać! – ryczał bosman na marynarzy nie szczędząc im opisów ich poczęcia oraz opini na temat ich matek, babek i prababek.
Wszystko działo się nadzwyczaj sprawnie. Connor zawsze był pod wrażeniem, jak bosman potrafi zmotywować jego chłopców do roboty.
- Jaki kurs kapitanie? – zapytał pierwszy
- Wschód ku północy. Ostrym bajdewindem, panie Dumbrey.
- Aye sir!
Żagle opadły z łoskotem, momentalnie wydymając się od wiatru, a Posejdon zaczął powoli sunąć w wyznaczonym kierunku. O’Brien dowodził pierwszą wachtą dając, wolne swojemu pierwszemu, kazał małemu Danielowi stanąć za sterem. Postanowił dokonać oględzin okrętu po naprawach. Gdy ląd zniknął z linii horyzontu, zaczęło się rozjaśniać. Wraz ze zmianą wachty słoneczko zaczęło przyjemnie grzać, a morska bryza przyjemnie chłodziła i orzeźwiała. Connor, zdał dowodzenie pierwszemu, a sam udał się pod pokład korzystając z chwili wolnego, aby obejrzeć ładunek od krasnoluda. Jakiegoż zdziwienia doznał, gdy usłyszał głosy dobiegające z dołu.
-…tak. Te armaty zapewnią nam godziwy łup na morzu.
- Armaty? Myślałem, że posiadają je tylko krasnoludy… – Do kapitana doszedł znajomy głos. Zdecydował się zejść i przejąć kontrolę nad sytuacją.
- Tak się składa, że już nie tylko Panie Creed. Nie chciałem by ktokolwiek o tym wiedział, ale mając tak ‘dyskretną’ załogę… – tu popatrzył karcącym wzrokiem na dwóch nazbyt rozmownych marynarzy - … mogłem się liczyć z tym, że prędzej czy później ktoś się dowie.
- Ale czemu to ukrywać O’Brien? Przecież to przełomowe! Ludzie czają się na tą technologię od lat! – Creed nie starał się nawet ukrywać entuzjazmu
- Mam swoje powody – uciął krótko – ale skąd u ciebie taki entuzjazm?
- Może nie jest ci to wiadome, ale przedewszystkim jestem naukowcem. A to jest idealna okazja, żeby zbadać budowę tych krasnoludzkich wynalazków. Pozwolisz mi je przebadać?
Connor zamyślił się. Prawda, nie chciał, żeby ktoś się dowiedział, że posiada armaty, póki nie będą niezbędne. Z drugiej jednak strony propozycja zamaskowanego wydawała mu się interesująca, zakładając, że z całej załogi tylko on wiedział jak z nich korzystać i to tylko w teorii. Zbadanie ich i dowiedzenie się więcej na ich temat, pozwoliłoby mu się uniezależnić od Mundo i jego dostaw. Kto wie, może naukowiec będzie potrafił zrobić proch i pociski, po uprzednim zbadaniu.
- Pod dwoma warunkami.
- Słucham.
- Pierwszy, przedłożysz mi wyniki badań i spróbujesz zrobić naboje. Drugi wymyślisz sposób, aby były one bardziej mobilne. W zamian dam ci kajutę i mojego cieślę do dyspozycji. Jeżeli wyniki twojej pracy będą zadawalające, zwolnię cię również z opłaty za podróż. Tylko ciebie – dodał po chwili.
- Zgoda. Co z resztą pasażerów?
- Opłatę za ich podróż uzgodnimy później. Tymczasem zapraszam na śniadanie do mojej kajuty, za pół godziny.
Odwrócił się i wyszedł po schodach na pokład, przywołując pobliskiego marynarza ręką.
- Proszę powiedzieć panu Meatlove’owi, aby przygotował śniadanie dla mnie i dla moich gości. Ma być gotowe za pół godziny.
- Aye sir!
Skierował swe kroki ku kasztelowi rufowemu. Po drodze zrugał jeszcze dwóch marynarzy, za bałagan w olinowaniu, po czym zniknął w drzwiach zabudowania. W niewielkim korytarzu znajdowały się drzwi na każdej ze ścian. Po prawej, kajuta pierwszego, po lewej bosmana, na wprost jego własna. Jego azyl. Ruszył prosto, wszedł bez pukania. Szlachcic nie spał, czego nie można powiedzieć o jego słudze.
- Dzień dobry Kapitanie.
- Witam Rogerze. Jest kwestia nie cierpiąca zwłoki, którą muszę z tobą omówić.
- Mów zatem.
- Chodzi o twoją przeprowadzkę.
- Jak? Dokąd?
- Do kajuty pierwszego. Nie żebyś mi tu przeszkadzał, ale troskam się o twój spokój, a ta kajuta, jest niemal wiecznie oblegana. Dyktuje to również swoją własną wygodą, gdyż zwyczajnie nie chce mi się przenosić map i przyrządów.
- Brzmi sensownie. Paspartie! Leniwa łachudro. Dalej smacznie śpisz, kiedy twój Pan jest na nogach. Nie do pomyślenia. Bierz się za moje kufry. Gdzie ma je zanieść.
- Pierwsze drzwi na prawo – odpowiedział z uśmiechem Connor. – Ach zapomniałbym. Za pół godziny, zapraszam ponownie na śniadanie. Czy twój sługa mógłby przekazać wieść Trooperowi?
Kapitan z rozbawieniem oglądał scenę łajania sługi przez swojego Pana. Ciekaw ponadto, jak szlachcic zniesie towarzystwo związanej kobiety w jego kajucie. Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że go to nie obchodzi. Gdy wreszcie został sam w kabinie, usiadł ciężko za biurkiem, sięgnął po kieliszek, do którego nalał sobie wina. Zza pazuchy wyciągnął otrzymana wcześniej mapę i zaczął ją rzeczowo przeglądać. Czas zleciał szybko i nim się spostrzegł rozległo się pukanie do drzwi.

Offline

 

#21 2011-04-20 18:33:00

 Bossk

Real Madao

Skąd: zasypana.
Zarejestrowany: 2010-12-05
Postać: Syrius Creed
GG: 3388516

Re: ARC I - Początek

-----------------------------------------------------------------------------
Dobra ludzie lećcie dalej, bo wygląda na to, że mi to jeszcze zajmie
w cholerę czasu... Jak nie zajęcia to uroki systemu... Materiał znacie,
możecie się posuwać dalej, a ja to uzupełnię po prostu. Btw. jak ktoś
z Was ma Office'a 2007 to mógłbym mu przesłać cały plik z tekstem
to by wstawił tu go za mnie... Bo za cholerę nie mogę otworzyć(nie jestem
u siebie). Jak coś to piszcie na gadu.
-----------------------------------------------------------------------------
- Meatlove tylko ostrożnie z tym wszystkim. Niech to przynajmniej raz wygląda jak trzeba.
Kapitan machnął dłonią w kierunku stołu, który nabierał na znaczeniu wraz z jadłem jakie zostało przygotowane na dzisiejsze spotkanie. Spocony załogant próbował uwinąć się z robotą najlepiej i najśpieszniej jak potrafił. Niespecjalnie jednak pałał entuzjazmem.
- Kapitanie, warto?
Connor pogładził się po podbródku. Pytanie było trafne i wymagało dość dobrze sprecyzowanej, obszernej odpowiedzi. Niestety nie potrafił takowej udzielić. Meatlove nie naciskał. Kiedy tylko uporał się z ostatnim talerzem wyszedł pospiesznie z kapitańskiej kajuty.
Nie minęło zbyt wiele czasu. Wilka morskiego dobiegł odgłos pukania do drzwi. O’Brien przysiadł na krześle w kącie, kładąc dłonie na blacie biurka.
- Wejść.
Starał się mówić władczo. Było to konieczne, gdyż jak do tej pory miał okazję ukazać jedynie swe rozpijaczone oblicze. Jego goście musieli wiedzieć, iż nie mogą traktować go nazbyt lekceważąco.
- Oj mój drogi kapitanie, jest problem z moją kajutą. – jako pierwsza, ujawniła się dostojna postać baroneta. Kapitan uniósł wymownie brew, pyknął kilka razy z fajki, poczym zapytał:
- Czy coś nie tak, mój drogi Rogerze? – nie ukrywał zaskoczenia, które jednak podszyte było lekkim zrozumieniem.
- Wiem, że jest mniej przestronna od mojej, ale niestety nie jestem w stanie jej powiększyć. Bardzo mi przykro. – dodał po chwili marynarz, napawając się przy tym wonią tytoniu.
W tej samej chwili dobiegło go ciche „dostałem zaproszenie, więc jestem” rzucone przez Creeda, który kuśtykając lekko, wszedł niedługo po szlachetnym młodzieńcu. Nie wzbudziło to większej uwagi.
- Kajuta jest wspaniała mój kapitanie, ale... – baronet na chwilę zamilkł, próbując dobrać odpowiednie słowa. – Tam jest związana kobieta... I prawdę mówiąc nie za wiele rozumiem z jej mowy.
Jakby na zawołanie przed Creeda wyszła drobna postać. Alchemik utkwiwszy w niej oczy odparł niemal natychmiast wtrącił:
- Ta kobieta?
- W rzeczy samej...
Kapitan wstał z krzesła. Nie był do końca pewien jak się zachować, więc dodał tylko naprędce:
- Ach tak... Przepraszam Cię najmocniej Paniczu... Zapomniałem o tym wspomnieć...
Nie było to do końca zgodne z prawdą. Connor dobrze wiedział, iż prędzej czy później sprawa zostanie poruszona. Nie lubił zbytnio się tłumaczyć, szczególnie na własnym okręcie, gdzie przywykł raczej do wydawania poleceń, jednakże majętnemu klientowi postanowił dać pewne przywileje.
Elfia pani wysunęła się przed posępnie wyglądającego uczonego. Tym razem nie osłaniała w żaden sposób twarzy i jej tatuaże były widoczne bardzo wyraźnie. Podobnie jak fakt, że lewy policzek był lekko spuchnięty. Była to swego rodzaju „nowość”.
- Nie godzi się tak traktować niewiasty, mój kapitanie.
Baronet nie krył oburzenia, co wzbudziło w Creedzie ochotę do parsknięcia, co też uczynił w swym poirytowaniu. Nie czekał, aż reszta wykona jakiś konkretny ruch zasiadając samotnie przy stole.
- Ależ drogi Rogerze...
Dwubarwne oczy kobiety - z czego jedno intensywnie zielone - wodziły czujnie po pomieszczeniu. O dziwo,  reszcie mogło dodatkowo wydawać się jakby jej długie, pokryte drobnym meszkiem uszy, co jakiś czas drgały lekko, zwracając się w stronę gwałtowniejszych dźwięków. 
De Flor oczekując wyjaśnień ze strony lidera załogi, ustąpił kobiecie miejsca, przy czym wiedziony dobrym zwyczajem, postanowił sobie, iż nie przysiądzie do posiłku, póki dama nie uczyni tego pierwsza.
Kapitan przesunął się ku czołowemu miejscu „u góry” blatu. Długo zastanawiał się jak wytłumaczyć komuś z zewnątrz pewne niuanse panujące pośród jego gromady.
- Moje wilki morskie to prości ludzie, a przy tym bardzo zabobonni.
- Mimo to muszę zaprotestować przed tego typu praktykami. Nie jesteśmy barbarzyńcami! Trochę ogłady i wyczucia mój kapitanie. 
O’Brien wiedział, iż to będzie mniej przyjemne spotkanie, niż przypuszczał.


Szukam kogoś kto jest w stanie kopnąć Boga w zad. Niech w końcu zobaczy co się tu dzieje na dole...

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.san-news.pun.pl www.speedmenago09.pun.pl www.la2husaria.pun.pl www.wwsis.pun.pl www.zzip15.pun.pl